Zaznacz stronę

Jechałem załatwić coś ważnego, nie piszę co, bo chociaż sprawa niebagatelna, lecz nie ma kompletnie powiązania z tym, co chcę napisać. No, może jedynie łączy dwie sprawy fakt, że przejeżdżając zobaczyłem sprzedającego truskawki. Jak wspomniałem, załatwić musiałem sprawę, więc nie miałem czasu, ani głowy do tego, żeby zatrzymać się i kupić owocową rozkosz podniebienia.

Gdy wracałem tą samą drogą, nie śpieszyło mi się wcale, a na dodatek wzrósł apetyty na przyziemny owoc. Zatrzymałem bryczkę, wysiadłem i poprosiłem o 1 kilogram truskawek. Sprzedający był młody i co tu dużo ukrywać, nieco speszony i jakby mało rozgarnięty. Na ten nasz akt kupna i sprzedaży wyszedł z domu ktoś, kto wyglądał na szefa truskawkowego geszeftu, a jak się za chwilę okazało, właściciel plantacji.

– Pan chce truskawki do jedzenia? – zapytał, a ja zdziwiony, odparłem.

– Nie, będę je sobie wcierał do głowy.

Człowiek zrozumiał odpowiednio głupawą odpowiedź, uśmiechnął się i rzekł:

– Wie pan o co pytałem, niektórzy kupują do przetworów, a jeśli chce pan jeść bezpośrednio, to polecam te dzisiejsze zrywane rano.

Kupiłem te dzisiejsze, były nieco droższe, ale takie dobre, że z czystym sumieniem mogę pisać o nich w czasie przeszłym. Niewiele z nich zostało.