Zaznacz stronę

Pogoda spaskudziła się zupełnie. Spoglądając do kalendarza powinienem stwierdzić, że doszła do normy. Ostatni dzień września udowadnia prawa jesieni o samostanowieniu wizerunku aury.

W związku z tą aurą, w związku z kapuśniaczkiem natarczywie wdzierającym się pod odzienie zwierzchnie siłami zimnego wiatru, zaplanowałem sobie leniwą sobotę. Robię to, na co mam ochotę, czyli nic nie robię, a nawet do tego stopnia, że uciąłem sobie drzemkę… przedpołudniową! A co, nie wolno?

Spokój sobotniego nieróbstwa zakłócił dzwonek u drzwi. „Kogo to niesie na barkach wrzesień?” – pomyślałem zdziwiony. Obecnie rzadkością jest niezapowiadana wizyta, a jeśli już, to nie należy do mile widzianych.

Otwarłem odrzwia, tuż za progiem stało dwoje ludzi. Po parasolach spływały krople dżdżu, a z ich twarzy przymilny uśmiech. Młoda kobieta, może nawet dziewczyna wcale się nie odzywała, za to wymuskany starszy pan odezwał się w tak:

– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak pan rozumie słowa „przyjdź Królestwo Twoje” z modlitwy „Ojcze nasz”?

– Proszę pana, nie jest to miejsce na tego typu rozmowy – odparłem.

– No właśnie – rzekł pan i zrobił drobny kroczek w stronę progu, widocznie zrozumiał, że zapraszam do środka jego i towarzyszkę. Ja jednak ciągnąłem swój watek dalej i wcale nie miałem zamiaru ich wpuszczać.

– Poza ty nie czuję się na siłach, żeby pana nauczać. Jeśli pan nie wie, o co chodzi w modlitwie, niech pan sobie pójdzie do jakiegoś teologa. Życzę szczęścia i lepszej pogody podczas wędrowania za prawdą wiary – z mojej strony to było wszystko, co miałem do powiedzenia, więc uśmiechnąłem się i pożegnawszy sobotnich apostołów, wróciłem do swego domostwa, żeby odpoczywać w pokoju… i nie tylko, bo w kuchni też.