Zaznacz stronę

O Marcinie Pawliku – tarnogórskim alchemiku

Mistrz złotniczy Marcin Pawlik był tego dnia bardzo zajęty swoją pracą. W głębokim zamyśleniu wykonywał naszyjnik, rzecz tak kunsztowną, że nie mógł nawet najmniejszego detalu powierzyć czeladnikowi. Nie dlatego, żeby młody człowiek był w zdolności ułomny, ale z tej przyczyny, że pracował od niedawna. Poprzedni, o sporych kwalifikacjach, rozum postradał w okolicznościach, które jeszcze do teraz włos jeżą na głowie mistrza Marcina. A wszystko przez alchemię, która czartowskim otumanieniem zawładnęła duszą poważnego przecież rzemieślnika. Żona jego codziennie Boga prosiła, aby przestał, bo byli zamożni i nie musieli uciekać się do wiedzy tajemnej, żeby żyć w dostatku. Tak po prawdzie nie dla majątku wiedzę tajemną zgłębiał, ale z zamiłowania, które z czasem, w obsesję się przemieniając, tylko szkody mu wyrządzało.
Dłubał mistrz Marcin przy naszyjniku, czeladnik polerował pierścienie. Przez wpół otwarte drzwi z pracowni do sieni dolatywały kuchenne zapachy gotującego się obiadu. Nie polepszyło to koncentracji pracujących! Jednemu i drugiemu burczało w brzuchu, zbliżała się bowiem pora posiłku.
– Zamknij odrzwia, bo mi się ręka trzęsie, kiedy czuje te smakowitości – powiedział do czeladnika Pawlik. Był zadowolony ze swej roboty i nie chciał jej zepsuć pod wpływem przypływu apetytu. – Nierówno przymocuję kamienie i mnie jejmość pani burmistrzowa każe oprawcy ze skóry obrać. A ten, mój drogi Grzegorzu , delikatnych rączek złotnika nie ma, a raczej rzeźnika.
Kiedy to mówił, weszło do warsztatu dwóch jegomości. Ubrani bogato, ale nie rzucający się w oczy. Sprawiali wrażenie, jakoby wizyta ich miała charakter tajemniczy.
– Witajcie moi przyjaciele, co was już teraz sprowadza? – powitał ich gospodarz lekko zdziwiony, bo umówieni wprawdzie byli, ale wydawało mu się, że na późniejszą godzinę.
– Siedzisz Marcinie i oczy nad robotą męczysz, czasu nawet nie liczysz! My już spóźnieni jesteśmy – odpowiedział jeden z nich.
Byli to dwaj dobrzy znajomi i wspólnicy w alchemicznych sztukach: Hans Scheken i Martin Hentzes. Obaj przyjechali do Tarnowskich Gór na kruszcu się dorobić i popróbować go uszlachetnić licząc na alchemiczne cuda.
Zaprosił ich mistrz Marcin do drugiej, tajemnej pracowni, którą miał od strony podwórza.
– Ty siedź tutaj i spróbuj dokończyć naszyjnik. Teraz tylko umocujesz tych kilka kamyczków, a potem… – tu wytłumaczył czeladnikowi jak proste czynności wykonać. – Żonie powiem, to ci zaraz strawy da, żebyś nie zmarniał, a nam niechaj nie przeszkadza nikt!
Trzej alchemicy zamknęli się w pracowni zakładając na drzwi grubą belkę. Widać, że omawiać mieli coś arcyważnego.
– No pokazujcie mili panowie, co takiego macie, bo już z niecierpliwości wargi gryzę! – popędzał ich mistrz Pawlik.
– Udało mi się zdobyć takie oto cudo – rzekł Hans Scheken i wyjął z obszernej kabzy zamszowy woreczek.
– Cóż to jest takiego? Nie mówcie, że zdobyliście cudowny lapis philosophorum Aleksandra Setona?! – gospodarz aż zapiał z przejęcia mniemając, że widzi coś, o czym śnił przez długie lata.
– Nie, nie! – ostudził jego nadzieje Martin Hentzes. – To jest jeszcze lepsze od kamienia filozoficznego! To jest semisubstratum do zamiany wszystkiego w złoto. To jest lepsze od miodu świętojańskiego, który, jak wiecie, ma tę moc…
– Już słuchać nie chcę o tym miodzie – przerwał mu mistrz Marcin. Przez pogoń za tym specyfikiem dawny jego czeladnik rękę postradał i zmysły. – Biedak do tej pory gania wzdłuż Dramy i bredzi, że jest nieśmiertelny!
– Jest to wielce możliwe, bo jeśli skosztował go chociaż trochę, żyć będzie po wsze czasy! – rzekł Hans. – Nie miejcie wyrzutów sumienia, wiedział, gdzie idzie i co go może czekać. Gdyby baczenie zachował należyte, byłby bogaty, a my z nim, a o to nam przecież chodzi. Wracając do meritum sprawy, pragnę wam, mistrzu Pawlik, pokazać wysuszony szlam z płuczki. Wyłudziłem go od utopca za kilka kawałków tłuczonego szkła. Wmówiłem mu, że są to cenne kamyki magiczne wypłukane w podziemnej rzece.
Hans Scheken opowiadał, a gospodarz kładł rękę jedną na piersiach, a drugą zasłaniał rozwarte z przerażenia usta. Robił takie gesty, jakby się dusił.
– Wy pewnikiem chcecie, żebym apopleksją tknięty żywota dokonał! Znowu coś od utopca, tak jak ten miód świętojański! Powiem wam, że bojaźń mnie przenika, gdy widzę ten proszek. Przysięgałem już sobie z wodnymi stworami dać sobie spokój. Nawet ryb nie jadam!
– Bezpieczni jesteście mistrzu Marcinie, to tylko kupka szlamu, którą należy specjalnie preparować, a utopca bać się nie trzeba. Gorzej jest z resztą! – rzekł Hans Scheken.
Pawlik spojrzał na nich spode łba, czekając na kolejną niespodziankę. Nie zawiódł się, bo to, co usłyszał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania.
– Jak rzekłem, coś z tym proszkiem trzeba dalej czynić. Mówił mi ten utopiec, że jeśli praży się go nad ogniem, przemienia się w złoty proszek. Najprawdziwszy, błyszczący niczym żywy ogień!
– No to róbmy to, na cóż czekamy!? – Pawlik był już cały w gorączce. Włosy nastroszyły mu się jak pawie pióra, w półcieniu tajemnej pracowni wyglądał niczym czarnoksiężnik natchniony do działania.
– Nie tak prędko, mój panie! To nie może być byle jaki ogień!
– Teraz powiecie, że potrzeba piekielnego żaru i mamy kolejną trudność! – stęknął mistrz.
– Zaraz piekielnego – rzekł obruszony Hans Scheken i spojrzał porozumiewawczo na Martina Hentzesa, a ten przełknął głośno ślinę i powiedział:
– To musi być płomień ze skarbnikowego kaganka!
– Ha, ha! – zaśmiał się kpiarsko Pawlik. – Jaką waszmościowie widzicie różnicę trudności w zdobyciu ognia z piekła, a lampki Skarbnika? Chyba tą, że od diabła za duszę można wszystko kupić. Skarbnika zaś trzeba oszukać albo okraść, bo prośbą nic nie wskórasz w tej materii.
– Ani przekupstwem, bo staruch ma wszystkiego w bród! – przytaknął Scheken.
– Co tu więc robić? – Hentzes postawił pytanie i spojrzał na mistrza Marcina wymownie. Ten jednak, jakby spodziewając się dalszych słów, uciekał wzrokiem gdzieś w alchemiczne sprzęty porozstawiane po całej pracowni. Nastało krótkie milczenie, atmosfera wyczekiwania na odpowiedź, która miałaby paść z ust gospodarza.
– Mistrzu Marcinie, musicie coś wymyślić, damy wam czas, sami też będziemy ruszać konceptem. Wiecie, że my nietutejsi jesteśmy i niewiele orientacji mamy w mieście wśród ludzi i mocy tajemnych.
Pawlik zgadzał się z nimi, ale nie w smak mu było podejmować się takiego czynu. Po pierwsze – niezbyt wiedział jak Skarbnika okraść ze źródła światła, po drugie – musiał mieć pewność podziału zysku korzystnego dla niego. I po trzecie na koniec, bał się bardzo tego przedsięwzięcia i najchętniej zrobiłby to cudzymi rękoma.
Pożegnał się ze wspólnikami i odprowadził ich aż na ulicę. Było już popołudnie, słońce świeciło ostre. Wychodząc z półmroku mrużyli oczy niczym niewyspane koty nad ranem.
– Żeby tak można było nałapać tego słonecznego złota – zażartował Hentzes. – Bylibyśmy wszyscy bogaci jak cesarz.
„Gdybym potrafił tego złota nałapać, byłbym tylko ja bogaty, bo nigdy bym ciebie do takiego gwarectwa nie dopuścił” – pomyślał mistrz Pawlik i… chyba już wiedział co zrobić, żeby zdobyć kaganek Skarbnika.
Wrócił do warsztatu i sprawdził, jak spisał się jego czeladnik. Najpierw obejrzał, czy pierścienie, które Grzegorz polerował, lśnią w słońcu. Odbite promienie rzucały blask na ciemniejszą ścianę warsztatu. Pawlik śmiał się w duchu, bo nie przypuszczał, że tak łatwo wpadnie na pomysł w jaki sposób okraść Skarbnika.
– Żoneczka moja dała ci jeść? – zapytał czeladnika.
– Dała, panie mistrzu, pojadłem tak, że się ruszać nie mogę.
– To pokaż teraz naszyjnik – powiedział Pawlik.
Czy diabeł podkusił mistrza Marcina? Czy to, że przypomniawszy sobie o głodzie poczuł okropny ucisk w żołądku? A może usilna chęć znalezienia pomocnika do niecnych czynów spowodowały, że zwymyślał czeladnika za złą robotę przy naszyjniku.
– A tak cię prosiłem, żebyś roboty nie spartaczył! Jeśli więcej uwagi przywiązywać będziesz do jedzenia niż do złotnictwa, za chwilę ani fachu mieć nie będziesz, ani brzucha – krzyczał mistrz Pawlik głośno.
Grzegorz stał ogłupiały, nie wiedząc, co właściwie źle zrobił, ale bał się powiedzieć słowo tłumaczenia, więc tylko przepraszał ze łzami w oczach.
– Nic mi po twoich przeprosinach! Musisz wszystko odpracować – skwitował sprawę mistrz. – Teraz niech cię tu nie widzę, uciekaj do domu. Rano dowiesz się jak partactwo odpracujesz. Przyjdź mi tu zaraz o świcie, a wyśpij się, bo czeka cię pracowity dzień!
Zasmucony i zły na siebie, czeladnik poszedł do domu. Mistrz natomiast najpierw poprawił drobne niedoróbki w naszyjniku, śmiejąc się w duchu, że tak szybko znalazł i sposób na Skarbnika, i taniego pomocnika. Potem zamknął się w swojej tajemnej pracowni na cały wieczór i do późna w nocy robił przygotowania do wyprawy po czarodziejski kaganek.
Wczesnym rankiem zjawił się Grzegorz w warsztacie tarnogórskiego złotnika. Mistrz już siedział i czekając na pomocnika polerował jakąś rzecz zawzięcie.
– Wypoczęty? – zapytał Pawlik, a czeladnik tylko coś odburknął.
– Zanim dowiesz się, co robić będziesz, przysięgę złożysz na wszystkie świętości, że wszystko, co ci każę, należycie wykonasz i tajemnicy dochowasz!
To mówiąc, postawił Pawlik przed czeladnikiem krucyfiks.
– Przysięgaj! Głośno i wyraźnie, żebyś potem nie gadał, że nie wiedziałeś co mówisz!
– Panie mistrzu! Gdzie bym śmiał, przecież mnie znacie – chłopak bronił swej godności.
– Znam, nie znam… Może to ty mnie nie znasz? Dlatego więc musisz złożyć przysięgę!
Po odbytym ceremoniale, mistrz Marcin kazał pomocnikowi usiąść. Jak nigdy poczęstował piwem i wyłuszczył całą zawiłość zadania, jakie ich czekało. Grzegorz słuchał i czuł, jak mimo wypitego piwa, gardło mu schnie z przerażenia.
– Widzisz, jakie to proste. Trochę się boisz, wiem, wiem! Wypijesz jeszcze jedno piwo i nabierzesz śmiałości. Pamiętaj, że, tak czy siak, ja najwięcej ryzykuję. Wszystko jest prościutkie do wykonania, a Skarbnik to stary ciamajda i zanim się zmiarkuje, ty już będziesz w nadszybiu – pocieszał złotnik wystraszonego czeladnika.
Piwo prawdopodobnie poskutkowało, bo już śmielej podążył z mistrzem do jednego z szybów kopalni, której gwarkiem był Marcin Pawlik. Tu w nadszybiu złotnik wygonił na jakiś czas pomocników i tylko dwóm najsilniejszym kazał stanąć przy kołowrocie. Spuścili Grzegorza na dół.
Kiedy znalazł się na podszybiu, minęła spora chwila, zanim przyzwyczaił wzrok do panującego tutaj półmroku. Z otworu szybu dolatywało słabe światło. Czeladnik uniósł głowę i parzył. Nagle oślepił go silny blask światła. To mistrz Marcin skierował w głąb kopalni lustrzane odbicie słońca. Wtedy czeladnik wyjął zza pazuchy drugie zwierciadło i z kolei on przesłał promienie w głąb chodnika. Oświetlone ociosy i strop zalśniły całą gamą iskier. Sącząca się po spągu woda srebrzyła się i rzucała dodatkowe refleksy. Chłopak oniemiał z wrażenia lecz przypomniał sobie, po co tu przyszedł.
Zagwizdał raz, drugi, a za trzecim razem poczuł czyjąś obecność i po chwili z ciemności, jakby calizny skały, wyłonił się Skarbnik.
– Szczęść Boże – powitał go Szymon.
– Mnie Bóg szczęści, gorzej może być z tobą! – odpowiedział złym głosem duch podziemi. – Czego chcesz ode mnie?
– Chciałem, Skarbniczku złoty, coś wam pokazać – wybełkotał drżącym głosem chłopak.
– Jak cię maznę przez łeb! Nie żaden „Skarbniczku”, do mnie się mówi panie Skarbniku i złoty nie jestem, ale srebrny.
– Wybaczcie, panie Skarbniku, powiedziałem tak, bo wam bardzo przaję, a chciałem się tylko o coś zapytać.
– Przedtem gadałeś, że chcesz coś pokazać, teraz zapytać! Oj, coś ty mi tu kręcisz – rzekł groźnie Skarbnik i już rękę podniósł, jakby chciał dać w pysk czeladnikowi.
Grzegorz zasłonił się odruchowo i z płaczem zawołał:
– Tak po prawdzie chciałem wam coś dać!
– To się jeszcze nie zdarzyło! – powiedział zdumiony Skarbnik. – Wszyscy do tej pory ode mnie czegoś chcieli. No, no! Co mi chcesz dać?
– Mam tu takie czarodziejskie światełko, które wam pięknie oświetli całe podziemie – rzekł czeladnik i pokazał Skarbnikowi jak używać zwierciadła.
– Sprawdźcie sobie, jakie to jest szykowne, panie Skarbniku. Proszę bardzo – podał duchowi lustro. – Weźcie, panie Skarbniku do ręki, ja wam potrzymam lampkę.
Zdumiony Skarbnik przekazał chłopcu kaganek. Kiedy tylko Grzegorz miał go w ręku – szarpnął linę, do której był przywiązany, a wtedy na górze Pawlik kazał szybko wyciągać czeladnika.
– Mi to jakoś nie świeci – powiedział Skarbnik.
– Pewnie się zaparowało, wytrzyjcie dobrze rękawem.
Ogłupiały duch robił, co mu Grzegorz radził, a zanim się zorientował, że go chłopak oszukał, ten był już na powierzchni.
Mistrz Pawlik z radości aż ucałował chłopca! Wsadził kaganek do garnca, przykrył i sam wrócił do siebie. Pomocnikowi pozwolił iść do domu, bo nie chciał, żeby ktoś przeszkadzał mu w pracowni.
Chciał jak najszybciej przekonać się, czy z przyniesionego przez wspólników proszku można uczynić złoto. Wsypał niewielką jego ilość do glinianego tygla i zaczął prażyć nad wątłym ogniem skarbnikowego kaganka. Nie trwało długo, a z naczynia uniósł się jęzor żółtego dymu, poszybował aż pod strop, opłynął ścianę i znowu wpełznął do tygla. Trochę zaskwierczało, płomień kaganka zamigotał. Mistrz Marcin ostrożnie spojrzał, co się wytworzyło i przysiadł z wrażenia. W środku zastygało najprawdziwsze złoto. Na powierzchni obsypane było okruszkami popiołu i sadzą, po zdmuchnięciu których jaśniało przepięknie. Jakby śmiejąc się do mistrza, napawało jego serce dumą i spokojem. Cel swojego życia osiągnął, oby teraz tylko Hans Scheken i Martin Hentzes dostarczali mu wysuszony szlam z płuczki i mogą żyć spokojnie.
Siedział sobie i rozmyślał, jakie to szczęście go czeka, kiedy naraz ktoś załomotał do drzwi pracowni.
– Marcinie otwieraj – to żona wołała.
– Ile ci razy mam powtarzać, żeby mi nie przeszkadzać, gdy pracuję tutaj.
– Ci, co przyszli, podobno nie przeszkadzają, lecz wręcz pomagają – odpowiedziała złośliwie.- Mam odprawić panów Schekena i Hentzesa?
Złotnik oprzytomniał, zaczął racjonalnie myśleć. Nie chciał im już teraz pokazać wyniku. Schował więc wszystko do skrzyni i kazał wpuścić do pracowni.
– Jak ten kaganek waszmość zdobyłeś? – zawołali, ledwie weszli do środka.
– Skąd takie wiadomości? – zapytał z głupia frant gospodarz.
– Nie zaprzeczaj, całe Tarnowskie Góry huczą, że ktoś ukradł lampkę Skarbnikowi. Podobno miota się po chodnikach i całą robotę kopaczom psuje. Stropy się zawalają, kilku przygniotło. Ludzie wylęknieni pouciekali z kopalń. Przypuszczamy, że to twoja sprawka, więc nie trzymaj nas w niepewności.
Co było robić! Musiał Marcin opowiedzieć wszystko, a potem pokazał, jaki z proszku powstał skarb. Wątpliwości co do jego korzyści z całego przedsięwzięcia rozwiązali szybko. Zgodzili się, że oni biorą jedną, a on drugą połowę. Wiedzieli, że on ponosi większość ryzyka, poza tym mogli przecież tyle szlamu przynieść teraz, ile zdołali udźwignąć. Nic ich nie obchodziło, że Skarbnik w podziemiach szaleje i wystraszeni gwarkowie zamykają kopalnie. Przecież oni mieli coraz więcej najczystszego złota. Jakby im było mało, zaczęli z cicha robić własne dukaty i talary.
U mistrza Marcina pracownia złotnicza kwitła. Czeladnik Grzegorz robił już teraz wszystkie złotnicze cacka. Szkoda tylko, że coraz ubożsi gwarkowie zamawiali mniej. Prace pod ziemią stanęły i już niektórym brakowało na chleb, dlatego mało kto myślał o ozdobach. Jednego dnia mistrz Marcin Pawlik ubrał się odświętnie i oznajmił żonie, że idzie do urzędu górniczego załatwić bardzo ważną sprawę. Zabrał ze sobą wielki mieszek dukatów, bo miał zamiar dokonać zakupu większej ilości kuksów, czyli udziałów z tarnogórskich kopalń. Czeladnika zostawił samego, była to dla niego nie pierwszyzna, po prawdzie większość czasu sam tu siedział, a mistrz w swojej tajemnej pracowni złoto preparował. Gdy tak w skupieniu siedział nachylony nad stołem, naraz ktoś się zjawił w warsztacie. Nie wszedł, ale zjawił się bez otwierania drzwi. Stary, wychudzony gwarek, prawie przeźroczysty, jak dym szaro – brązowy.
– Szczęść Boże – powitał Grzegorza.
Ten mu grzecznie odpowiedział, a kiedy podniósł wzrok struchlał ze strachu i wyszeptał:
– Boże święty! Skarbnik!
– Nie Skarbnik, nie! Proś Boga, żeby on nie stanął na tej drodze. Jestem Jan Rybka, ten który pierwszy kruszec odkopał.
– Łżecie, Rybka już dawno nie żyje.
– A czy ja ci mówiłem, że żyję? Jestem duchem Rybki i przyszedłem upomnieć się o to, co ukradłeś Skarbnikowi. Wiesz, co on teraz wyprawia? Wszyscy gwarkowie i kopacze modlą się nad moim grobem, dlatego ulitowałem się nad nimi i zza świata przyszedłem, aby im pomóc. Powinienem cię zabić za ten czyn.
Grzegorz wystraszył się okrutnie i opowiedział duchowi, dlaczego to uczynił. Rybka pokiwał głową ze zrozumieniem i rzekł:
– Oddaj mi kaganek, ja go Skarbnikowi zwrócę, spróbuję go udobruchać.
– Ja kaganka nie mam, ale wiem, że jest w tajemnej pracowni alchemicznej. Idźcie tam sami, bo ja kluczy nie mam, a wy przez ściany swobodnie przejdziecie.
W tym czasie, kiedy duch Rybki odwiedził pracownie złotniczą, Mistrz Pawlik liczył u starosty dukaty. Radował się ogromnie, bo był teraz właścicielem większości kopalń. Kazał nawet z gospody na rynku przynieść jadło i napitek. Transakcja już dobiegała końca, kiedy naraz kupka złotych monet rozpadała się na proszek. Pawlik osłupiał, nie rozumiał co się stało. Skąd miał wiedzieć, że moc ognia lampki działa tylko wtedy, gdy była w jego posiadaniu. Jak tylko Skarbnik odzyskał swoją własność, całe złoto, jakie Marcin wytworzył, znowu zamieniło się proszek. Sprzedający zrobili wielkie oczy ze zdziwienia, a potem wrzawa stała się taka, że trudno było utrzymać porządek.
– Oszust, złodziej! – krzyczeli. Chcieli Pawlika pobić, ale wezwane straże aresztowały złotnika. Odprowadzono go do więzienia miejskiego. Tam oprawca z katem znanymi sobie sposobami wyciągnęli od niego całą prawdę o wspólnikach. Hans Scheken i Martin Hentzes szybko poszli w ślady mistrza Marcina, czyli do aresztu. Nie mogli być sądzeni przez wójta, bo sprawa była zbyt poważna i naruszająca dobro księcia. Wywieźli ich do Karniowa w niełasce, a tam za fałszerstwo wyrok wykonano. Duch Rybki oddał Skarbnikowi kaganek, jakoś wytłumaczył całe zajście i gwarkowie znowu mogli wydobywać kruszec. Od tego czasu wszyscy w Tarnowskich Górach wiedzieli, że kto chce się na złodziejstwie i podstępie dorobić, zawsze kończyć będzie jak mistrz Marcin Pawlik i jego wspólnicy.