Zaznacz stronę

Dobrych kilka lat temu, zacząłem pisać dziwną powieść, którą skończyłem w połowie pisania. Dlaczego? Wszystko dziwnie wyglądało, nie miała to być powieść, ale scenariusz do filmu. Kiedy byłem zaawansowany w rozwoju akcji, kontakt z młodym reżyserem się urwał. Pozostało kilka rozdziałów…

Rozdział I
Zbzikowany kolejarz

Stary parowóz stał na bocznym torze dworca już niewiadomo jak długo. Nikt się do niego nie zbliżał, wszyscy omijali wielkim kołem, chociaż niejeden chciałby wykręcić coś na złom. Nawet dyrekcja kolei z całą powagą swego urzędu dawała spokój, bo… No właśnie! Owe „bo” stało się największą tajemnicą miasta i okolicy. Krążyły wśród ludzi takie podejrzenia, że kto zbliży się do lokomotywy, a nie daj Bóg do niej wejdzie, ten podobno znika bez śladu…
Tor, na którym stał parowóz był zapuszczony nie z powodu niedbalstwa kolei. Raczej stwierdzić należy, że wszystko wokół celowo tak było kształtowane, żeby całość obrosła murem roślinności, gęstej i nieprzebytej. Od strony miasta wpełzały na maszynę pnącza jak cienkie węże udekorowane co kawałek liśćmi. Owijały się wokół kół, właziły w każdy napotkany po drodze otwór, żeby za chwilę pokazać się z drugiej strony w pełni szmaragdowej soczystości liści. Łasiły się do chłodnego metalu, to znów pełnią radości prężyły się ku słońcu.
Niedaleko dworca przepływała leniwa rzeka, tuż, tuż obok zarośniętej bocznicy. Bulgotała w czas deszczowy, jakby czterdziestu chłopów płukało sobie gardła. Zaś przy słonecznej pogodzie szemrała ciche murmurando smętnej pieśni starodawnej praczki. Trochę zawodziła, nieraz zdarzyło jej się zanucić fałszywie, zwłaszcza, gdy spłoszona kaczka z harmidrem zrywała się do lotu. Cedziła rzeka swoje mętnawe, zielonkawo – modre wody przez przybrzeżne szuwary – trzcinę i gęste turzyce, które w bezładnym orszaku wychodziły na łagodny brzeg i obrastając gęsto, sięgały aż do przednich kół parowozu.
Z trzeciej strony rosła kępa drzew, którą kolejarze pracujący na dworcu nazywali szumnie laskiem. Zapyziałe miejsce, siedlisko wszelkiego rodzaju ptactwa, cuchnące padliną i ekskrementami, wiecznie gwarne, rozwrzeszczane od środka. Siedlisko dzikich zwierząt i ponad naturalnych istot zapewne też. Ptaki stale to wzbijały się do lotu, gdzieś śpieszyły się, wzlatywały pod chmury, to znowu w szaleńczym tempie opadały na gałęzie, lub gniazda.
Bocznica zaczynała się oczywiście przed dworcem, potem zataczała szeroki łuk przecinając łąkę poprzedzającą zagajnik, który kończył się nieopodal brzegu rzeki. Widoczek nie stanowił dobrej wizytówki ani miasta, ani przedsiębiorstwa. Nikt jednak, jak się rzekło nie podchodził tam zbyt blisko. Jedynie pewien zbzikowany, emerytowany maszynista codziennie dreptał po podkładach jak dziecko udając parowóz. Truchtał do pewnego momentu, do miejsca, gdzie spomiędzy ostrych kamieni omszałych, a po części zaplutych smarami i zjełczała oliwą, między dwoma podkładami wyrastała kępka grzybów. I nalot mchu, i rdzawe kapelusze grzybów były kpiną z jałowości potłuczonej skały, zwycięstwem życia nad wieczystą nieustępliwością ziemi. Tuż przed kępką grzybów, maszynista zatrzymywał się gwałtownie, gwizdał na palcach, a potem z płaczem rzucał się na kolana. Zdejmował czapkę i patrząc szklistymi oczami w dal na niebo ponad daszkiem kabiny parowozu szeptał modlitwę rozpaczy.