Zaznacz stronę

Rozdział 25

Interwencja

– Pani Zofio, jutro bardzo wcześnie rano wyjeżdżamy – powiedziała Anka do sąsiadki z piętra, kiedy spotkały się wieczorem na schodach. – Proszę od czasu do czasu rzucić okiem, czy się nie kręci ktoś podejrzany. Licho nie śpi, okazja sprzyja złodziejom. Wielce cennych przedmiotów nie mamy, ale zawsze przykro, kiedy ktoś mieszkanie splądruje.
– Dobrze, dobrze, już nic mojej czujności nie uśpi – odparła sąsiadka sapiąc, bo taszczyła torby z zakupami. – A gdzie to państwo jedziecie?
– Jak zwykle zimą na narty w góry, a konkretnie w Alpy.
– Należy wam się, bo ciężko pracujecie. Korzystajcie, póki jesteście młodzi – stwierdziła pani Zofia, co Ankę rozbawiło do łez.
– Jacy młodzi? Jeszcze kilka lat, a szóstka skoczy na kark.
– Co to jest w porównaniu ze mną! Ja to jestem stara, jedną nogą już w grobie. Dzieci mam starsze od pani – skwitowała sąsiadka.
– Z tym grobem nie licytujmy się, bo z niższych półek biorą w zaświaty – powiedziała Anka, co spotkało się z natychmiastową reakcją pani Zofii.
– Tfu, tfu! Nawet niech pani tak nie myśli! Nieszczęścia chodzą po ludziach, wszystko się może wydarzyć, licho nie śpi. Nie należy kusić losu. Dowidzenia, szerokiej drogi!
Zofia pożegnała się z Anką i równocześnie weszły do swoich mieszkań.
– A co to za niespodzianka? – krzyknęła Anka z kuchni do męża relaksującego się przed telewizorem.
– Połówka dzika. Najstarszy syn nas obdarował – odpowiedział mąż i dalej wyjaśniał, co się stało.
Maciek, ich najstarsza latorośl, był na polowaniu. Zwykle coś rodzicom albo reszcie rodzeństwa podrzucał z takich wypraw. Tym razem przesadził z ilością, bo okazało się, że inni mają zapchane lodówki.
– A Maćki, co? Jeść nie muszą? – denerwowała się Anka.
– Też wyjeżdżają…- odpowiedział mąż, a ona przerwała wywody zdenerwowana.
– Jasne! O niczym innym nie marzyliśmy przed wyjazdem, tylko o rąbance. Do Austrii zabierzemy mięcho i będziemy grillować na lodowcu!
– Boże mój drogi, jeśli masz się pieklić, to zadzwonię, niech zabiera chabaninę – mąż już trochę był zdenerwowany. – W końcu zaraz się dowiem, że ja zawiniłem.
– Dobrze, dobrze, nie dzwoń nigdzie, jakoś będę musiała to upchać – Anka pogodziła się z faktem – Spakowani jesteśmy, wieczór mamy wolny. Myślałam, że obejrzę film w telewizji, a tu w zamian mam istne kino!
Panią Zofię należało traktować jak dobrego ducha kamienicy. Razem z mężem byli jakoby nieformalnymi gospodarzami obiektu. Mimo sędziwego wieku potrafili zadbać o klatkę schodową i podwórko. Inni członkowie wspólnoty wcale nie ociągali się z pracami, lecz Zofia z mężem uważali, że czymś zająć się muszą.
– Dopóki potrafię się ruszać, dopóki zdrowie dopisuje, a do tego nie mylę mydła z czekoladą, nie poddam się bezczynności – tak mawiała Zofia śmiejąc się od ucha do ucha.
Anka z mężem musieli wyjechać faktycznie bardzo wcześnie, bo Zofia nawet nie usłyszała odgłosów z korytarza. Kiedy wychodziła rano do kościoła i po świeże pieczywo sprawdziła, czy drzwi ich mieszkania są zamknięte, następnie to samo uczyniła na parterze. Ten lokal należał do emerytowanej nauczycielki, trochę młodszej od Zofii, a obecnie przebywająca u rodziny za granicą.
„Tak mi się coś zdaje, że powinna na dniach wracać” – pomyślała naciskając na klamkę. Następnie sprawdziła od podwórka i ulicy, czy okna są całe, bez śladu włamania.
Czyniła tak przez pierwszy tydzień i niczego niepokojącego nie stwierdziła. W drugim tygodniu sytuacja się nie zmieniała, chociaż nie do końca…
– Nie zdaje ci się, że na korytarzu czymś śmierdzi? – zapytała Zofia męża pewnego dnia.
– Ja niczego nie czuję – odpowiedział, ale ona nie miała zaufania do jego zmysłu węchu i indagowała w tej sprawie innych lokatorów. Jedni wyczuwali, inni chyba nie, ale dla świętego spokoju przytakiwali. W sobotę już wszyscy czuli, nawet mąż Zofii.
– Zapach jakby z jakieś padliny – stwierdził ktoś, a chłopak z drugiego piętra, rzekł bez ogródek, trochę po chamsku:
– Tu po prostu jedzie trupem!
Zgromadzeni na klatce schodowej spojrzeli na siebie porozumiewawczo, a pani Zofia szepnęła spieczonymi:
– Matko Święta, nauczycielka! Pewnie dawno już wróciła i biedaczka zmarła!
Ktoś szybko zniósł drabinę, przystawili do okna na parterze, do jej sypialni. Emerytka leżała w łóżku…
– To teraz już tylko policję trzeba wezwać – powiedział któryś mieszkaniec i natychmiast zadzwonił.
Policjanci najpierw sami sprawdzili przez okno czy faktycznie leżą tam zwłoki, a potem wyważyli drzwi…
Zdziwienie było ogromne i to z każdej strony. Policjanci stanęli jak wryci, a „zmarła” wystraszona na łóżku zakrywała się kołdrą. Okazało się, że wróciła w nocy. Przywiozła ją taksówka z lotniska.
– Całe szczęście, że pani żyje – cieszyła się Zofia, ale to nie wyjaśniało, skąd wydobywa się zapach.
– Śmierdzi faktycznie jakby się zwłoki rozkładały. Byłem nieraz przy takich sprawach – rzekł jeden z policjantów. – Kogo państwo nie widzieliście od dłuższego czasu?
– Pani Ani i jej męża – padła odpowiedź ze strony domowników.
– Oni wyjechali do Austrii na narty – wyjaśniła pani Zofia.
– Tak? Na pewno? – wtrącił się chłopaka z drugiego piętra. – A przed domem stoi ich auto.
Lokatorzy struchleli, ale całe gremium musiało przyznać, że najintensywniej trąciło właśnie obok ich drzwi…
Po kilku dniach Anka i mąż spotkali się z przyjaciółmi w lokalu. Ich mieszkanie nie nadawało się jeszcze do przyjmowania gości. Do żadnej tragedii rodzinnej nie doszło.
W Alpy pojechali wraz ze wspólnikiem męża jego samochodem, natomiast za smród nie wiadomo kogo należało winić. Syna, że przyniósł dzika, czy Ankę, że w pośpiechu zapomniała jedną reklamówkę z mięsem włożyć do zamrażarki, ale zostawiła ją w kuchni tuż przy kaloryferze?