Zaznacz stronę

Mirek Ogiński prezentuje w internecie ilustracje do naszych wspólnie wydanych książek. Dlatego też pozwolę sobie na przypominanie niektórych fragmentów tychże pozycji.

Błazeństwa utopca z Górek

– „Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia Tobie morze….”- śpiewała o poranku Holeksino. Morza nigdy nie widziała, a wyobrażała je sobie jak taką większą Brennicę, ale na wiosnę, kiedy woda z pośniegowych roztopów zapełnia całe koryto. Albo też późniejszą porą, w czerwcowe ulewy. Wezbrane wody niszczą wtedy wszystko, zalewają pobliże koryta, łamią pomniejsze drzewa, przewracają mosty. Nierzadko pogrąża Brennica w Górkach cały ludzki dobytek nie oszczędzając człowieka.
Wstała dzisiaj bardzo wcześnie, bo roboty było dużo. Przede wszystkim trzeba siano z łąki pozbierać, gdyż wieczorem będzie lało, jest tego pewna. Jej mąż Holeksa był wczoraj zmierzły, w krzyżach go bolało i strasznie stękał przez całą noc. W dodatku ją samą boli kolano, a to oznacza zmianę pogody.
-„… Wielu snem śmierci upadli, co się wczoraj spać pokładli…”- ciągnęła cienkim głosem i zerknęła z kuchni do izby trochę zaniepokojona, bo chłop przestał chrapać. Żyje! Bo wystające spod pierzyny stopy ruszają pałąkowatymi palcami odganiając natrętne muchy.
W wieku Holeksów wszystko jest możliwe. Do ludzi po osiemdziesiątce śmiertka przychodzi nie tylko w nocy stukając w okiennice trzy razy, ale także za dnia i do tego bez zapowiedzi. Nie robi zbytnich ceregieli, tylko przejedzie kosą i koniec! Holeksino śmierci się nie bała. Żyła bogobojnie, nikomu krzywdy nie robiła. Chociaż los nie skąpił jej przykrości, zawsze rzucającym na nią kamieniem oddawała chleb. Umrzeć więc mogła w każdej chwili. No! Oby nie teraz, bo przecież ogień musi rozpalić, potem kozę wydoić i siano sprzątnąć. W kuchni były tylko grube kloce drewna, więc poszła na podwórko narąbać szczapek.
Zawsze robi to Holeksa, ale z powodu wczorajszej niemocy nie dopatrzył obowiązków. Kobiecina zabrała się do ciupania drewna. Już miała opuścić siekierę na stojący sztorcem klocek, a ten podskoczył i sam się rozpadł. Upadły kawałki na trawę, a potem znów się cudownie złączyły do kupy i … stanął przed nią włochaty chłopek w czerwonych portkach.
– Jak cię maznę ty podciepie ! – krzyknęła wystraszona. Wiedziała kto to taki – utopiec z Brennicy. Często robił jej głupie kawały, zwłaszcza, kiedy zbierało się na deszcz. Zamachnęła się lewą ręka, a on pokazał jej paskudny, brodawkowaty język i zniknął. Pięknie się dzień zaczął, pięknie! Będzie musiała uważać, bo kiedy ten się przyczepi to koniec ze spokojem.
I tak też było. Znowu się pokazał, kiedy robiła jajecznicę na śniadanie i rozbijała jajka. Z jednego wyskoczył jako malutki ludzik, upadł na podłogę, urósł w okamgnieniu i czmychnął do sieni przez uchylone drzwi. Tylko mokre ślady zostawił na podłodze.
Po śniadaniu Holeksino poszła do gadziny. Co z tego, że chłop już wstał. Jedzenie niech sobie dzisiaj sam weźmie! Kozę trzeba wydoić, kury i kaczki nakarmić, tego nikt za nią nie zrobi, a siano czeka. Jeszcze żeby było mało, wylała na siebie cały amperek wody przy studni. To z pewnością kolejna sprawka utopca.
Słońce było już wysoko, kiedy nareszcie mogła kobiecina zająć się sianem. Poszła z grabiami w kierunku rzeki ciągnąc za sobą kozę. Przypalikuje ją przy brzegu, w cieniu olszynowych zarośli. Niech się zwierze na słońcu nie męczy.
Siano pachniało ziołami, wierciło w nosie całym bukietem roślinnych dobroci. Mogło niejednemu człowiekowi zaszkodzić, otumanić i do grzechu skusić. Ale przecież nie starej góralce, jej nie w głowie figle na sianie! Zgrabiła pierwszą porcję siana na dzichtę – wielką płachtę z workowej materii. Przewiązał wszystkie cztery rogi do kupy razem i taką wiązankę niesie na plecach do stodółki. Kiedy wracała po kolejną porcję
– Najświętsza Panienko, albo mi jakieś złe od siana do głowy wlazło, albo połednica dmuchnęła z Bucza zaklętym gorącem! – rzekła Holeksino półgłosem. Widziała bowiem wyraźnie nie jedną, ale dwie kozy pasące się przy olszynach. Przymrużyła oczy i jedna koza zniknęła.
– To pewnikiem od słońca i wysiłku – pomyślała.
Było południe – zabrzmiał dzwon a jego głos niósł się po dolinie na promieniach słonecznych. Miał zupełnie inny ton niż wtedy gdy wiatr niesie go na swoim grzbiecie. Zawsze jednak południowe anioł pański brzmi radośnie, bo chwali Boga, Najświętsza panienkę, a człowiek chwilkę odpocznie pogrążony w modlitwie. Holeksino przestała grabić siano i wsparta na grabiach szeptała odwróciwszy się w stronę kościoła :
– „Anioł Pański zwiastował Pannie Marii…”- zmówiła aż do końca, odwróciła się i znieruchomiała, bo zniknęła dzichta!
Nieopodal w rzece i na brzegu bawili się chłopcy. Ganiali po krzakach, chlapali się wodą, puszczali kaczki płaskimi kamieniami. Może któryś widział, kto zabrał płachtę, niewykluczone, że któryś z nich zrobił staruszce kawał. Właśnie jeden z nich przebiegł obok więc go zagadnęła.
– Ej, chłapcze nie zabrał któryś z was dzichty?
– Pani Holeksino, dzichtę koza zjadła – odpowiedział chłopak. Miał na imię Janek.
– Będziesz ty pokuso ze starej baby błazna robił. Wszystko matce powiem, obejrzysz!
– Naprawdę koza dzichtę zjadła, ale nie wasza koza, tylko taka inna. Była tu prze chwilą.
– Idź do domu, niech ci mama coś na głowę założy – powiedziała. Janek największym łobuzem nie był, może mu się w głowie pomieszało od słońca. Chłopcu żal mu się zrobiło kobiety.
– Pomogę wam szukać, pani Holeksino. Znajdziemy albo dzichtę, albo tę kozę.
Szukali więc wszędzie. W krzakach, w ogródku i przy domu. Ile się tutaj Holeksa nagadał na niefrasobliwość żony. Jankowi pogroził, gdy usłyszał jego gadanie o kozie, która dzichtę zjadła.
– Lepiej byś takich głupot nie paplał! Oddaj dzichtę! Młodszego se znajdź do zabawy – mówił i szukał jakiegoś cienkiego kijka, żeby chłopcu przylać. Janek był bliski płaczu, nikt mu nie wierzył, a on przecież widział to na własne oczy.
Drogą od Skoczowa śpiewając pod nosem szła sąsiadka, Zofka, trochę dalsza sąsiadka Holeksów. Zaciekawiona harmidrem weszła do nich na plac, zobaczyć co się dzieje.
– Szczęść Boże, co się dzieje Holeksino?
– Gdzieś mi się dzichta zapodziała – odparła , a siano trzeba zbierać.
– Dzichtę koza zjadła – uparcie powtarzał chłopak.
– Niema możne, coby zjadła syneczku – zaśmiała się Zofka i stuknęła palcem w czoło dając do zrozumienia co myśli o tym gadaniu.
– A kaj żeś to była Zofko? – spytała staruszka.
– W Skoczowie byłam wszystko se nakupiłam, a jeszcze materiał moc korzystnie u jednego istnego na targu. Patrzcie jaki szykowny, a tani, bo był trochę wilgotny
Rozpakowuje Zofka zawiniątka i …
– Jezus, Maria! Cóż to za cygaństwo!- powiedział osłupiała Zofka widząc, co miała w torbie.
– Dycki to jest moja dzichta! – krzyknęła Holeksino.- Dzięki Bogu się znalazła.
– Ona się znalazła, ale moje pieniądze się straciły i to nie wiem nawet dzięki komu!
– Co to za czary, cuda jakieś diabelskie – rozpostarły płachtę i wtedy wypadły ze środka pieniądze Zofki całkiem wilgotne.
Nad Górki, od strony Brennej nadchodziły ciężkie burzowe chmurzyska. Holeksino już chyba nie zdąży zebrać siana. Janek i koledzy chcieli jej pomóc, ale okazało się, że tym razem siano zniknęło z łąki. Znaleźli je posprzątane cudownie już w stodole.
– Masz szczęście, ty zatraceńcu – krzyknęła Holeksino w stronę Brennicy. Kobiecina miała przygód dosyć. Wiedziała, że to wszystko były sprawki utopca.
Pierwsze krople, które spadły z nieba z sykiem wchłaniane były przez spękaną ziemię jak rozlana na gorącą blachę woda w kuchni. Grube krople dudniły po dachu, a utopiec w Brennicy śmiał się na całe gardło, bardzo był zadowolony ze swojego błaznowania. Stara Holeksino już teraz też.