Zaznacz stronę

Na jarmarku

W dzień św. Idziego, jak zwykle od Roku Pańskiego 1561, w Tarnowskich Górach odbywał się jarmark. Cisnęły się wtedy tłumy kupców wszelakich. Jedni wozami – widać było po zaprzężonych koniach, które człapały z wysiłkiem, że ciągną obfitości towaru. Inni pieszo, objuczeni worami i koszami. Wszystko to do wtóru krzyków, kłótni oraz zwierzęcych odgłosów – beczenia, porykiwania, kwiczenia.
Największy harmider czynił drób. Tu gęś wystawiła szyję i lamentuje, jakby przeczuwała swój bliski koniec. Tam kury uciekły kobiecinie i rozpierzchły się pod bramą krakowską. Łapią je wszyscy, bo baba nie daje sobie rady i jest bliska płaczu. Nawet strażnik miejski, który właśnie od Żydów pobierał opłatę za pozwolenie wejścia do miasta. Starozakonni także pomogli, a zażywny mnich z Bytomia złapał ostatnią.
– Pilnujcie dobytku w mieście – napominał wszystkich głośno zdyszany strażnik. – Jak tak będziecie robić jak ona, pozamykamy was w kozie, a majątek burmistrz przejmie! Nie trzeba nam tu zamieszania i ruchów nieprzystojnych.
Prócz sprzedających cisną się na rynek nabywcy. Jest ich może kilka razy więcej niż kupców. Do tego rzesza kuglarzy, trefnisiów i innych chętnych żyć z czyjejś naiwności wróżbitów i graczy. Od tej całej gawiedzi pękają bramy miasta: krakowska, wrocławska i lubliniecka, którą również rostarską nazywano.
Nad wszystkim czuwa burmistrz Jan Spaczek – osobiście albo poprzez swoich urzędników i straż miejską. Ważne, żeby do kasy miejskiej spłynęło jak najwięcej florenów. Ale najważniejszy był spokój. Kradzieże i oszustwa, pijatyka i bójki zawsze towarzyszyły takim okazjom, to było nieuniknione. Burmistrz był tego świadomy ale wiedział także, jak kierować rozochoconym tłumem. Dlatego od pewnego czasu na jarmarkach zaczęto organizować turnieje gry w kręgle oraz biegi. Tutaj mogli wszyscy pokazać swoje umiejętności i krzepę, a także wyszumieć się i sił trochę stracić.
Na jarmarku sprzedawano wszystko. Handlowano tarnogórskimi kopalinami, skórami i solą. Piwo lało się strumieniami. Na specjalnie wyznaczonym miejscu sprzedawano żywność: mięsiwa surowe i wędzone oraz wyroby różnego gatunku. Trochę z dala od rynku handlowano żywym bydłem, świniami i owcami, a drobiem – na Kaczyńcu. Burmistrz nie pozwolił na takie pomieszanie towarów, które mogło kupcom spowodować straty. Na domiar tego, zawsze sprowadzał zakonników z Bytomia, znawców zdrowego jedzenia, którzy za małą opłatą kwalifikowali wystawiony na ławach towar i błogosławiąc tak czynili, że nikt chory nie był. Chyba, że od przepicia, ale czy pijaństwo było kiedykolwiek błogosławione?
I tym razem zjawili się premonstratensi, czyli norbertianie z Bytomia. Przywitani przez burmistrza na ratuszu, wnet ochoczo zabrali się do przeglądu – jedni jadła, a drudzy żywca. Gdy uporali się z robotą, usiedli w kramie masarskim Karlika, mistrza rzeźniczego z Tarnowskich Gór. Miał on z nakazu burmistrza darmo ich obsłużyć, a potem rachunek ratuszowi wystawić – za wypite piwo także.
Jedli więc i pili do syta prowadząc dysputy z ludnością.
– Wielka mnie ciekawość bierze, ojczulkowie złoci…. – zagadnął jeden z siedzących gwarków. – Tylko się, czcigodni, nie obrażajcie, gdy usłyszycie, co powiem….
Tutaj odbiło mu się piwem, bo sporo już go wyżłopał.
– Mówcie śmiało, byle obrazy boskiej nie czynić – zachęcał ojciec Adam.
– Obrazy boskiej nie uczynię, bo zapytanie tyczy nie Boga, ale was ojczulkowie – powiedział i znowu beknął. – Czego wy tak po prawdzie szukacie w mięsach?
– Nagadałeś się człowieku niepotrzebnie tłumacząc swoją ciekawość. Trzeba było od razu mówić o co idzie! – zaśmiał się ojciec Aleksander. – My służymy i Bogu, i ludziom. Szukamy szatana, rozglądamy się, czy gdzieś nie zastawił sieci na niewinnych ludzi.
– Nic z tego nie rozumiemy – włączył się do rozmowy Karlik. – Mówcie prościej, bo my lud prosty.
– Z diabłem to jest tak – ciągnął ojciec Adam. – Człowieka nachodzi za życia, kusi go do złego i wszystko czyni, żeby duszą jego zawładnąć. Po śmierci dusza ludzka albo idzie do nieba, albo w łapy Lucypera, ale ciało jedynie bliscy opłakują i grabarz ma z niego pożytek. Inaczej jest ze zwierzęciem. Jego za życia diabeł oszczędza, poza jednym przypadkiem, kiedy się w zwierzaka wcieli. Dopiero po zabiciu tusza staje się celem szatana. Wchodzi w mięso, żeby ludziom zaszkodzić. Mało tego! Kręci się już na jarmarkach, gdzie żywe bydło sprzedają, żeby się potem w jatce szybko zawinąć, wszystko popsować i ludzi zatruć.
Słuchali wywodów z wielkim przejęciem nie mogąc się nadziwić mądrości mnichów.
– Zaiste wielką macie mądrość ojczulkowie, jednakże nie powiedzieliście jak odróżnić złe diabelskie jadło od dobrego, które i smakiem ludzkie podniebienie łechce i zdrowiu służy? – drążył temat inny z gwarków.
– Ha! Ciekawi jesteście tego, co wam nie jest dane wiedzieć, a to już szatański podszept. A czy ja was pytam jak pod ziemią kopiecie? Baczcie, żeby grzechem jakowymś nieszczęścia nie sprowadzić na siebie.
– Ja tam się nie boję waszych nieszczęść, ja jestem protestant – zaśmiał się gwarek, a z nim i reszta.
– My, górnicy, wszędy straszeni jesteśmy. Na wierchu szatanem i podatkami, tu nawet anioły są szare moi ojczulkowie, a pod ziemią skarbnik siedzi i kiedy tylko zrobisz coś nie tak, to ci łapy przywali skałą, nogę wykoślawi. A spróbuj gwizdnąć, głośnie powiedzieć, albo nie daj Bóg przekląć, to zaraz zza przodka wyjdzie i żelazkiem w łeb strzeli.
– Skarbnika nie masz, to zabobon i nie godzi się o nim mówić, a anioły są szare od waszych grzechów, nie od napominania! – ostro ripostował ojciec Adam.
Prowadzili dalej swoje dysputy przy kramie Karlika. Piwo lało się kuflami w gardła gwarków i mnichów. Ucztowanie przerywali grą w kręgle, zakładali się przy tym o napitek i jadło. Bóg jedyny raczy wiedzieć, gdzie im się to wszystko mieściło w brzuchach.
Pod wieczór, gdy już mocno popili, zjawił się wśród biesiadujących stary gwarek. Nikt go z tarnogórskiej braci nie znał. Napił się piwa i zagadnął:
– Siedzicie sobie przy piwku, w kręgle gracie, a pod ziemią Skarbnikowi od tego tupania skała na łeb chyba leci.
– Nikt z nas tu obecnych Skarbnika nie widział, chociaż dziesięć roków pod ziemią robimy. Szanujemy go, ale zda się, że go nie ma, tak po prawdzie. Niejeden tu jest wśród nas, co w niego wierzy, ale żaden go na oczy nie widział.
Ojczulkowie słysząc te słowa spojrzeli na siebie, a ojciec Adam spąsowiał i kiwając z rezygnacja w głosie napomniał ich jeszcze raz:
– Mówiąc o wierze nie wymawiajcie innych imion niż boskie! Grzeszycie przeciwko dziesięciorgu przykazaniom, a rzekłbym nawet, iż dopuszczacie się bluźnierstwa. Skarbnik, ludkowie kochani, to wasze zwidy, wasz strach przed nieznanym, to na koniec fałszywa droga szukania orędownika w waszej ciężkiej pracy.
– Jeszcze przyjdzie taki czas, że wy nie tylko w niego uwierzycie, ale posmakujecie jego gniewu! Ja wiem, że on istnieje, bez niego moglibyście tylko w nosie dłubać, nie w skale.
– W nosie to se sami podłubcie starzyku. Gadacie, żeście górnik, ale was tu nikt nie zna! – powiedział masarz Karlik ostrząc nóż. – Ukroić wam czego, bo licho wyglądacie, chyba nie jedliście już niedzielę!
– A z ciebie jaki górnik? – zapytał starzec. – Kopiesz, ale w świńskich flakach. Rączki pokaż! O, jak u farorza, jak u dworskiej dziewki.
– Jatkę mam i owszem, ale gwarkiem jestem, bo i kuksy mam w pięciu szybach. Robić tam nie muszę, ale inni dla mnie robią.
– No widzisz, ja robię za siebie, co znajdę, to moje.
– Starzy jesteście, schorowani, że za chwilę was obali, a na spodku robicie, coś mi się to nie zda, cyganicie nas panoczku – rzekł Karlik.
– Nie takim słaby, jak mnie widzisz! Nie wierzysz, to zagraj ze mną w kręgle!
– A zagram! Tylko o co, bo wyście chyba biedniuścy?
Dziadkowi tylko oczy zabłysły spod siwych brwi!
– Oto, co stawiam – powiedział, wyjmując zza pazuchy węzełek czystego srebra. – Tylko co ty postawisz biedaczyno!
– Weźmiecie cały miesięczny urobek! Przecie was rzucona kula wkoło siebie owinie i jeszcze kurować was będę musiał z litości. Powiem lepiej, weźcie cały mój kram.
– Nic od ciebie nie chcę – odpowiedział starzec. – Tylko pójdziesz na środek rynku i powiesz wszystkim, żeś chłystek i zasraniec, bo w Skarbnika nie wierzysz.
Zagrali i o dziwo starzyk okazał się bardzo sprawny. Po lekko pochyłych deskach turlała się grabowa kula, by uderzyć w ustawione kręgle. Gwarkowie nie mogli się nadziwić. Karlik przegrał ze starym przybłędą. Rzeźnik, czerwony ze złości i wstydu, wypełnił zobowiązanie. Całe jarmarczne zgromadzenie kładło się ze śmiechu.
– Co? Zadowoleni jesteście? – pohańbiony Karlik wycedził przez zęby pytanie.
– Nie, bo nie widzę satysfakcji w upodleniu człowieka, ale sam tego chciałeś – odparł gwarek. – Bierz przyjacielu srebro, stawiam wszystkim wieczerzę i piwo.
Napięcie miedzy gwarkiem i rzeźnikiem nie opadło. Karlik, publicznie upodlony, knuł zemstę. Wiedział, że długi czas będzie musiał pracować, żeby ludzie zapomnieli o wszystkim.
Zmierzchało, kiedy starzec pożegnał się z kompanami i uścisnął dłoń rzeźnikowi.
– Myślę, że urazy do mnie nie masz. Przegrałeś w uczciwej walce.
– Ach, kaj tam! Przyjdźcie zaś panoczku, a toście ze mnie zadrwili – rzekł Karlik z wymuszonym, nieszczerym uśmiechem i na odchodnym tak starzyka fałszywie chwalił, tak się żegnał, a na zadku świński ogonek mu przywiesił.
Pospólstwo kładło się ze śmiechu widząc, jak mężczyzna drepce, a ogon merda po skórze zawieszonej na biodrach mężczyzny.
Wnet jednak umilkli zatrwożeni. Siwe włosy starca stanęły dęba, broda napuszyła się jak u lwa. Niepozorna postać jakoby urosła o łokieć.
– Maryjko najsłodsza! Toż to Skarbnik – wystękał łamiącym się głosem jeden z biesiadników.
– Chcieliście widzieć Skarbnika, to go macie! Za to, że ze mnie świnię chciałeś zrobić, sam w takiej postaci resztę żywota spędzisz – to mówiąc, Skarbnik zamienił Karlika w czarnego wieprza. Ogłupiałe zwierzę poprzewracało kramy, stoły i ławy przemykając między nogami ludzi i z wielkim kwikiem uciekło za Blaszyński Rów.
Skarbnik zapadł się pod ziemię ciągnąc za sobą karlikowy kram. Strach wszystkich obleciał, a mnisi żegnając się po trzykroć udali się na spoczynek.
– Za dużo wypiliśmy ojcze Adamie – rzekł Aleksander. – Czeka nas teraz post i pokuta. Wszystko to było snem.
– Tak, tak, ja też przysnąłem za stołem, ale nie pamiętam, co mi się śniło – odparł Adam.
Aleksander przystanął i poważnym głosem rzekł:
– Masz rację ojcze Adamie! Ja też niczego nie pamiętam.
– Nie rób Skarbnikowi psoty, bo stracisz do życia ochoty – tak potem mawiali gwarkowie w Tarnowskich Górach i zajście to pamiętali długi, długi czas.