Zaznacz stronę

Srebrna tarnina

Dawno temu, przed wiekami, w księstwie bytomskim, właścicielem dóbr rycerskich Tarnowice w parafii repeckiej był człek szlachetny o imieniu Adam. Był to mąż roztropny, miał u książąt poważanie, szanowali go również duchowni, a lud mu poddany sławił za wyrozumiałość i miłosierdzie.
Pomocnikiem w gospodarowaniu włościami był mu niejaki Jędrzej, człowiek kształcony w szkole bytomskiej. Był właściwie kimś więcej niźli rządcą. Wszyscy nazywali go kanclerzem, bo nie dosyć, że znał się na wielu sprawach dotyczących prowadzenia folwarku, to jeszcze biegły był w sztuce pisania. Śpiewał też przecudnie, czym zachwyt wzbudzał wśród wieśniaczek w kościele repeckim na mszach, nieszporach i innych nabożeństwach. W dworze zaś czas wolny państwu umilał opowieściami i pieśniami, których znał na każdą okazję całe mnóstwo. Gości bawił, damom komplementy szeptał do ucha, bo łasy był okrutnie na kobiece wdzięki.
Rosło w tamtej okolicy wiele tarniny na brzegach lasów, miedzach i przydrożach. Tworząc czyżnie, czyli gęste zarośla, trudne do przebycia dla człowieka i większych zwierząt, stanowiła dobre miejsce lęgowe dla ptaków i małych ssaków. Jako cudowny krzew ciernisty, chroniła także posiadłość przed złymi mocami, duchami i czarownicami.
W sadzie, obok kasztelu rycerza Adama, rosła jedna tarnina. Lubił tam letnimi wieczorami z małżonką siadać, wieczerzą się raczyć i słuchać śpiewu kanclerza Jędrzeja. W gwiazdy patrząc odpoczywał po trudach dnia. Właśnie pewnego razu siedzieli po zmroku, niebo było pogodne, gwiazdy mrugały przyjaźnie, a leniwe cielsko księżyca przetaczało się po niebie. Żona rycerza poszła już spać, mężczyźni jeszcze rozmawiali, planując prace na dzień następny. Nagle tuż nad ziemią przeleciała dziwna postać i z piskiem niesamowitym wylądowała na tarninie tuż nad głowami Adama i Jędrzeja.
– Widziałeś to co ja? – rycerz rzucił pytanie przecierając oczy z niedowierzania.
– Chyba widziałem, ale nie jestem pewien czy to nie było przewidzenie… – kanclerzowi wyraźnie nogi drżały i głos się łamał ze strachu. – Pójdźmy raczej na spoczynek, a rano służba sprawdzi, co to spadło z nieba.
Pozbierali się i już szli w kierunku zabudowań, kiedy z wierzchołka tarniny dobiegł do nich wyraźny głos przerywany stękaniem:
– Dobrzy ludzie ratujcie, ratujcie! – skrzeczało to coś albo ten ktoś. A kto? Bóg jedyny raczy wiedzieć, a może lepiej Boga do tego nie mieszać. Zwłaszcza po tym, co później usłyszeli.
– Dobrzy ludzie nie odchodźcie! Bez waszej pomocy zginę na tym drzewie – słowa te brzmiały jeszcze bardziej rozpaczliwie i błagalnie, tak że w końcu Adam i Jędrzej ulitowali się i ściągnęli z tarniny… czarownicę.
– Co ty, kobieto, robisz najlepszego i coś ty za jedna? Chcesz, żeby cię na stosie spalili? – zwymyślał ją rycerz Adam.
– Ciszej, wielmożny panie, zaraz wam opowiem wszystko – uspokajała go czarownica.
Była stara po gębie, wysuszona i pomarszczona. Wielki haczykowaty nos wyrastał jej między czarnymi jak węgle oczyma. Przy całej jej brzydocie w oczach zauważyć można było ogniki młodzieńczej świeżości. Wytarła usta rąbkiem połatanego kaftana, wsparła się na miotle i zaczęła swoją opowieść.
– Jestem wiedźmą ze źródła Dramy. Mieszkam w starej spróchniałej wierzbie i pilnuję, żeby nikt rzeki nie zatruł. Jednego dnia dostrzegł mnie diabeł, kiedy moczyłam nogi. Zakochał się we mnie i siłą chce teraz do piekła zaciągnąć.
Mężczyźni słysząc słowa o diabelskich amorach, zaczęli się śmiać, tak ich rozbawiła wiadomość, że ktoś się zakochał w takim szkaradztwie!
– Śmiejcie się, śmiejcie! – kiwała głową wiedźma. – Musielibyście mnie widzieć w mojej paradnej postaci. Dzisiaj znowu diablisko chciał mnie dopaść! Uciekałam na miotle, ale w końcu musiałam ukryć się w tarninie, bo szatan i inne siły nieczyste boją się kolczastych krzewów.
– A ty się nie boisz? – zapytał Jędrzej powątpiewając. – Ty nie jesteś siła nieczysta?
– Widzicie panie sami, że jakoś nie! Chyba tak do końca zła nie jestem, jeno czary moje w bliskości krzewu nie działają, dlatego o pomoc proszę. Wdzięczna będę jeśli mnie jeszcze kapkę od drzewka odsuniecie. Oddalę się potem i pod inną postacią jakoś do domu wrócę. Gdybyście potrzebowali mojej pomocy, zawsze mnie znaleźć możecie wieczorem przy źródle Dramy. Jako żaba siedzę na kamieniu i słucham pieśni zachodzącego słońca. Wtedy potrafię zrobić wszystko, bo mam moc największą.
Kanclerz przeniósł ją pod płot, a ona z dala od tarniny, ku zdziwieniu obu mężczyzn, zamieniła się w żabę, po czym znikła w trawie. Spojrzeli na siebie tylko i ziewając poszli na spoczynek. Nawet o całym zajściu nie rozmawiali, a następnego dnia zachowywali się tak, jakby wcale się nic nie zdarzyło.
Nie wiedział rycerz Adam, że ratując wiedźmę, naraża się diabłu. On nigdy nie wybacza najmniejszego sprzeciwu wobec niego. Mszcząc się za udzielenie pomocy wiedźmie, zesłał na okolicę Tarnowic straszną suszę, rozwiewając gorącym oddechem najmniejsze chmurki. Martwił się rycerz Adam, że całe plony tego lata zmarnieją.
– Jak dalej tak pójdzie, mój Jędrzeju – rzekł rycerz Adam do swego rzadcy, to z plonów tylko plewy pozbieramy i garstkę pyłu.
Rycerz Adam i Jędrzej stali na górce przy drodze wiodącej z Tarnowic na Lyszcze i dumali, co to będzie, jeśli nie spadnie życiodajny deszcz. Suchy, ciepły wiatr sypał im w oczy gęstym tumanem kurzu, jakby wyplutym prosto z jęzora potwornego, złośliwego, jednookiego wielkoluda. Tym okiem zdawało się być słońce mrugające złowrogo milionami promieni, nie wróżąc niczego dobrego.
– Wiele bym dał, żeby spadł deszcz, ale z drugiej strony lękam się, że nastaną ulewy i całe zboże pognije. Co nam robić przystoi? Jeszcze więcej suplikacji wyśpiewywać w kościele i przed krzyżami w polach? No poradźże, zawsze masz tyle konceptu?
– Wiele dla was, panie jestem w stanie uczynić i cały czas myślę, czy nie czas przypomnieć sobie o naszej dłużniczce ze źródła – rzekł Jędrzej, a rycerz spojrzał na niego wymownie spode przymrużonych powiek i puścił to mimo uszu.
– Pora taka, że zieleń kłosów w dojrzałość złota ma się przemieniać, wiaterek dźwięczeć powinien na wyniosłych słomkach do wtóru ptakom niebieskim. A tu co? Szarość i smutek! – mówił Adam z niekłamaną troską w głosie. – Wczoraj przed zmierzchem nad Dramą byłem w dolince, żeby trochę w chłodzie drzew odpocząć i dasz wiarę Jędrzeju, co po rzece zostało?
– Struga jeno i bagniste brzegi – odpowiedział kanclerz. Rzucił kamieniem w uschnięty łan płosząc stadko wróbli. – Wiem to, panie, bo też nad rzeką byłem, ale bliżej Rept, a potem w Bobrownikach. Tam jest to samo na Rybnej, rzeka prawie wyschła, a bobry jak w demencji po brzegach biegają. Piekary z robotą stanęły, bo co bez wody kuźnicy począć mają? Kara jakaś boska – wszyscy mówią – albo czary. Myślę, że wiedźma ze źródła Dramy wie, jak suszy zaradzić.
– Ty znowu o tych czarach! Nawet myśleć o tym nie powinieneś Jędrzeju, bo jeszcze sobie kłopotów napytasz, a ja także w niełaski popadnę. Zapamiętaj sobie, że nie masz u nas nijakich wiedźm, czarownic i innych plugawych istot. Z repeckim proboszczem mówiłem. On też się dowiedział, że bobry na Rybnej jak mówiłeś zdychają, dlatego mnichów w Bytomiu powiadomił i na niedzielę do nas zjadą. Pewnie już dzisiaj przed wieczerzą zawitają. Niech ci się gęba przed nimi nie otwiera, żebyś przy ucztowaniu czego głupiego o czarownicy nie palnął po kilku kielichach – powiedział pan Adam zatroskany. Jędrzej wielce był towarzyski, podczas biesiad w trunkach nie przebierał i podpity dawał językowi sporo swobody. Niestety, nieraz to, co jemu wydawało się krotochwilą, inni z powagą traktowali.
– Głupim nie jest, żeby przy mnichach takie rzeczy opowiadać. Dla bezpieczeństwa nawet pokazywać się przy wieczerzy nie będę, jeśli takie jest wasze życzenie.
Adam skinął głową i nie przypuszczał, że tamten tylko czeka na sposobność, żeby spokojnie w tajemnicy spotkać się wiedźmą. Bał się czarów, ale z drugiej strony patrząc, jeśli wiedźma faktycznie nie jest taka wyklęta przez niebiosa, to dlaczego ma nie pomóc?
Wczesnym wieczorem zjawili się w Tarnowicach dwaj mnisi z bytomskiego klasztoru, a Jędrzej chyłkiem, niezauważony przez nikogo, wyniósł się z kasztelu. Konno jechał w górę rzeki, a kiedy już gęstwina utrudniała ruchy zwierzaka, uwiązał go do drzewa i dalej szedł pieszo. Gałązki krzewów czepiały się odzienia wyszarpując nici. Potykając się o wystające korzenie i leżące na drodze połamane konary, zatoczył się i zahaczył rękawem o zarośla, rozrywając odzienie. Niczym się jednak nie przejmował, bo wiedział, że musi w porę dotrzeć do źródła. Potoczek robił się coraz cieńszy, woda szemrała. Zrobiło się już tak szaro, że prawie całkiem ciemno i tylko pojedyncze wiązki słońca przesączały się na wskroś prześwitów między plątaniną gałęzi.
– Szybko, szybko – mówił do siebie zagryzając zęby z bólu, kiedy ostre gałęzie smagały mu twarz. W końcu dotarł do celu. Przy źródle na kamieniu siedziała żaba.
– A, to ty! – rzekła. – Przypuszczałam, że w końcu któryś z was się zjawi z prośbą. Całą tę klęskę suszy sprowadził złośliwy diabeł. Jedyny ratunek, to żeby chmury przywołać. Musisz teraz szybko polewać mój kamień, powinien stać się mokry, zanim ostatni promień słońca nie zniknie. Spiesz się!
Robił jak mu kazała żaba. Czerpał w dłonie wodę ze strumyka i polewał kamień. Pierwsze garście wsiąkały w suchą skałę, a po części zaraz wyparowywały. Dlatego Jędrzej sporo się natrudził, zanim całkiem kamień zmoczył.
– Szybciej, szybciej – ponaglała żaba.
Dyszał ciężko z wysiłku przesuszonym powietrzem, wydając świszczący odgłos.
– Jeszcze jedno, co dla was zrobię: obdaruję kruszcem srebrnym, niech się diabeł nim zajmie, a wam da święty spokój. Może tak was na wieki ochronię przed jego zemstą – zaskrzeczała żaba. – Już jest skała dobrze mokra. Teraz chluśnij na mnie!
Kiedy kanclerz to uczynił, do jego uszu doleciał pojedynczy rechot, a po chwili już cała okolica tętniła żabim koncertem. Zadudniło! Zatrzęsło ziemią! Jędrzej upadł i wystraszony chciał na czworaka uciec w krzaki, ale głową uderzył w jakąś postać. To stała wiedźma już nie w żabiej, ale swojej prawdziwej postaci.
Najpierw zaśmiała się okropnie jakby wszyscy diabli kpili z grzesznego świata. Wyrwała z ziemi mokry kamień, wzięła go pod pachę i uczepiwszy się ostatniego promienia słońca poszybowała w górę. Kamień w okamgnieniu napęczniał do rozmiarów chmury mięsistej. Wiedźma, siedząc na chmurze, łamała promień słońca na krótsze kawałki i ciskała błyskawicami w ziemię. Lunęła ulewa, rozszalała się burza jakiej świat nie widział!
W tym czasie, kiedy Jędrzej wdawał się w tajemnicze przywołanie deszczu, w Tarnowicach goście i gospodarze siedzieli przy wieczerzy pod tarniną. Liście krzewu były pokryte szarym, jakby ołowianym nalotem. Powietrze aż stękało pęczniejąc jakoby od ciepła. Lekkie podmuchy zdawały się robić nieco chłodniejsze dopiero kiedy bezlitosne słońce do połowy schowało się za widnokręgiem. Mężczyźni popijali zimne, przyniesione z piwnicy piwo, żona Adama drobnymi łyczkami raczyła się winem reńskim rozcieńczonym pół na pół z wodą.
– A gdzież to wasz kanclerz panie Adamie? – spytał pater Bonawentura.
– No właśnie! – dodał drugi z zakonników, otyły, ciągle sapiący Zygfryd. – Zawsze Jędrzej umilał wieczorne biesiady pięknym śpiewem, a dzisiaj jakoś go nie widać.
Rycerz uśmiechnął się pod wąsem, łyknął trunku i odkaszlnął, jakby chcąc przedłużyć czas zastanowienia się nad odpowiedzią.
– Poszedł gdzieś, powiedział, że poszuka w okolicy deszczu – rzekł gospodarz tajemniczo.
– Ha, ha – śmiał się gruby mnich, ale pater Bonawewtura wcale nie okazywał wesołości, zmarszczył brwi i stanowczym akcentem przerwał lekki nastrój.
– Myślę, że o żadne czary tutaj nie chodzi? Byłoby to nie po bożemu i godne potępienia.
– Nie ma mowy o grzesznych uczynkach, nikt w moich włościach i nawet w okolicy na czarach się nie zna – zapewniał rycerz. – Tu żyje lud bogobojny i pracowity, sami przecież ojcowie wiecie.
– Wiemy, ale na równi znamy moc szatańskich podszeptów, a są one wymierzone właśnie w człowieka prawego – perorował Bonawentura.
– Samo przez się rozumie, że grzesznika diabeł kusić nie musi – wtórował w wywodach Zygfryd.
Zrobiło się na tyle ciemno, że towarzystwo przenosić się zaczęło do gościnnej izby. Szli właśnie w kierunku domu, gdy dmuchnęło z okrutną siłą, a potem na niebie zabłysła pierwsza błyskawica.
– Uciekajmy! – krzyknął rycerz. Popędzał gości do domu, a służbie nie pozwolił już sprzątać po biesiadzie.
Mnisi wyglądali zabawnie, biegnąc z podkasanymi habitami. Ich chude, białe łydki połyskiwały w ciemności niczym grzbiety pierzchających zajęcy. Dotarli do ganku, jedynie grubasek Zygfryd potknął się o wystający korzeń, fiknął kozła i jak długi rozłożył się na plecach. Zanim pozbierał się z ziemi, grzmotnęło groźnie kilka razy.
– Matko przenajświętsza i wszyscy święci – krzyknął przerażony. Dysząc ciężko, wparował do sieni, żegnając się i bijąc w piersi. Mamrotał niezrozumiale jakąś modlitwę po łacinie.
– Bardzo jesteście strachliwi, ojczulku – rzekł z drwiną w głosie Adam.
– Nie strach… strach… strachliwi! – jąkał się mnich. – Na chmurze siedzi czarownica!
Wszyscy osłupieli na moment, a potem drugi premonstratens wyjrzał przez okno.
– Zaiste, to prawda – syknął przez zęby Bonawentura. – Szykuje nam się tutaj niezłe piekło.
Kiedy to powiedział, piorun uderzył w tarninę. Rozświetliła się tysiącami iskier. Osłupiali domownicy przez okno oglądali to niecodzienne zjawisko. Każdy jej liść połyskiwał srebrzyście, a kolce migotały niczym armia świetlików.
Potem poszli spać, a rano okazało się, że drzewo po nocnej burzy zrobiło się srebrne. Pod cudownie przemienioną tarniną spał Jędrzej – okrutnie zmarnowany. Miał poszarpane odzienie, twarz i dłonie brudne i pokaleczone. Służba przyniosła go nieprzytomnego pod dach i zaczęła cucić gorzałką. Prychał i kaszlał zachłystując się piekącym trunkiem, aż oprzytomniał i usiadłszy opowiadał, co się stało.
U duchownych, jeśli chodziło o czary, nie było pobłażania. Kazali tarninę ściąć. Kiedy krzew opadł na ziemię, przemienił się w dziewczynę o cudownej urodzie. Wszyscy, nie wyłączając zakonników, aż przysiedli z wrażenia.
– Mówiłam wam, że diabeł miał powody, żeby się we mnie zakochać – słowa te skierowała do Jędrzeja, co u zakonników stało się kolejnym dowodem na jego winę. Chcieli ją schwytać, ale coś ich sparaliżowało.
– Mnie nigdy nie złapiecie, a srebrne korzenie tej krainy pozostaną już na wieki. Potem dziewczyna przemieniła się w starą wiedźmę, a następnie w żabę i znikła.