Fragment powieści „Duch opy Francka” zaczyna być znowu aktualny:
Rozdział 5
Początek kampanii
– Co jesteś taki wściekły? – zapytała żona Poetę, kiedy zdejmował buty w przedpokoju po powrocie z zebrania komitetu wyborczego.
– Nie jestem wściekły, tylko zawiedziony tym, co się dzieje – odparł i zwierzył się małżonce z problemów. Następnie usiadł przed komputerem i na blogu opisał przyczynę złego humoru:
„Kampania wrześniowa czym była – wiadomo, co nie przeszkadza, żeby niektórym nasuwały się inne skojarzenia. Do tej pory wielu studentów w ten sposób określa zmagania egzaminacyjne w letniej sesji poprawkowej. Także najczęściej we wrześniu trwają albo rozpoczynają się kampanie wyborcze.
Dochodzę do wniosku, że większość polityków lokalnych jest wierna swoim zasadom. Zwłaszcza jednej, że nie ważne z jakiego ugrupowania, byle za wszelką cenę zostać wybranym do władz samorządowych. Jest im obojętna opcja, ideologia i program, ale najważniejsze ile zdobędą głosów.
Szczęka mi opadła, kiedy na dzisiejszym zebraniu zobaczyłem mojego sąsiada, Wołacza. Już chciałem zapytać, czy się nie pomylił, a może celowo się pokazał, żeby szpiegować, lecz gdy otwierałem usta, szef komitetu stojący nieopodal odezwał się pierwszy:
– Chciałbym żebyście się panowie poznali.
– Nie trzeba, my się znamy dobrze – odparłem.
– Bardzo jesteśmy sobie bliscy, bo… – dodał Policmajster, ale przewodniczący przerwał mu i paplał swoje, jakby prowadził agitkę.
– Tak przypuszczałem, że aktywność twórcza powinna fascynować ludzi aktywnych społecznie. Pan Wołacz w przeszłości lewicował, ale teraz przekonał się do naszych poglądów. Gwarantuje lawinę poparcia.
Nic mi nie pozostało innego, jak wyszczerzyć zęby w sztucznym uśmiechu, dotrwać do końca, a następnie na boku przeprowadzić z Policmajstrem męską rozmowę. Na zebraniu wymyślaliśmy hasła wyborcze, ale mówiąc szczerze szło kiepsko, wszyscy się na mnie oglądali, że niby jako literat powinienem coś wymyślić, a ja akurat w towarzystwie sąsiada nie miałem za grosz konceptu.
Hasło wyborcze jest bardzo ważne, powinno trafiać do wyborców i zachęcić do bliższego przyjrzeniu się kandydatowi. Jeśli jest celne zastąpić może wiele
innych zabiegów zachęcających do głosowania, ale jeśli hasło ma widoczną wadę, doprowadza do katastrofy.
Pewien pretendent na radnego miasta wymyślił sobie hasło: „Nigdy was nie zawiodę”. Pech chciał, że w którymś momencie produkcji ulotek wdarł się błąd i wydrukowane zostało: „Nigdzie was nie zawiodę”, co zmieniło diametralnie sens hasła. Chłopisko poleciało z pretensjami do drukarni, krótkie śledztwo wyjaśniło, że nie on jest winien, więc w ramach reklamacji zrobili mu nowy materiał. Mógł jednak pohamować nerwy w rozmowie z szefem zakładu, a bardziej się skupić na tym, co gryzmolił. Następnego dnia dostał do ręki coś, co kompletnie nie nadawało się do promocji jego osoby, gdyż na ulotce, pod promiennie uśmiechniętą podobizną widniał napis: „Nigdzie was nie zawiozę”. A dodać należy, że ów człowiek był z zawodu taksówkarzem…”
Pisanie przerwała Poecie żona, bo ktoś do nich zawitał. Była blada jakby zobaczyła przed chwilą ducha, ducha opy Francka oczywiście.
– Kolega wyborczy do ciebie! – rzekła i ostrym głosem dodała złośliwie:
– Wolałabym, żeby od dzisiaj te sprawy podobnie jak palenie załatwiać z dala od mieszkania. Bierne palenie jest tak samo szkodliwe jak bierne prawo wyborcze.
Poeta zabrał papierosy, kiwnął na sąsiada i zeszli na podwórko.
– Co pan powie na taki chwyt? Zaproponowałbym komitetowi wyborczemu, żeby wyprodukować prezerwatywy z reklamą i rozdawać je młodzieży – zwierzył się Wołacz,
– Pomysł kiepski, jeśli już je dawać, to starszym.
– Chyba pan oszalał! Mamy dziadkom rozdawać antykoncepcję?
– Starsi tego tak szybko nie zużyją. Wśród młodych taka propaganda wprawdzie trafia do celu, ale zbyt długo w kieszeni noszona nie będzie. Poza tym, jeśli przydarzy się nieszczęście, to pretensje będą do agitatora.
– Jakie nieszczęście, jakie nieszczęście?! – ostro zareagował Policmajster. – Dzieci są największą naszą radością.
– Niech pan prokreacji nie wplątuje do propagandowych gier. Miłość i seks rządzą się innymi prawami niż demokracja, a przede wszystkim nie jest wskazana jawność i masowość – odparł Poeta.
Było ciemno i chłodno, nikt się nie spodziewał, że może się jeszcze ktoś na podwórku zjawić. A jednak. Do lauby wkroczyły sąsiadki z parteru:
– Ty giździe diosecki jedyn! Zaś kurzysz? – wydzierała się Cila.
– Chyba mam swoje lata. Gdzie mam palić? Z domu mnie żona wyrzuca.
– Wyboczcie panie Poeta, my myślały, że to synek łod Karlusów – tłumaczyła Kaniowa.
Tak się bowiem złożyło, że podrastający syn sąsiadów wieczorami cichaczem pali w laubie papierosy. Niestety rzuca niedopałki na ziemię, a co gorsze gasi je o spód ławek. Skutkiem tego przebywanie tam stało się mniej przyjemne. Zainteresowały się oczywiście, co tacy zaciekli wrogowie robią po ciemku na podwórku spędzając czas w najlepszej komitywie.
– Po ciężkiej chorobie, po przemyśleniu wielu aspektów doszedłem do wniosku, że powinienem się nawrócić – zwierzył się Policmajster, na co Cila zaraz odpowiedziała, że jeśli przeszedł na stronę Poety, to nie jest żadne nawrócenia, a kto wie, czy nie większy jeszcze grzech. Kaniowa zapytała jak ma to nawrócenie rozumieć, czy teraz będzie się cofać, czy chodzić do tyłu?
– Moje panie teraz współpracuję z panem Poetą w wyborach.
– Przi wyborach? Kaj, na hasioku? – Kaniowa teatralnie załamała ręce.
Kpiła, że sąsiedzi będą wybierać ze śmietnika. Stwierdziła, że tak nisko to nawet jej mąż nie upadł i chociaż czasem brakuje mu pieniędzy na swoje nałogi, to woli uczciwie dorobić sobie kilka złotych, a nie grzebać w śmieciach jak oni. Poeta bliski był przyznać jej rację.