Zaznacz stronę

Jutro jest pielgrzymka mężczyzna do Piekar. W związku z tym publikuję stosowny rozdział z „Rolady”

Rozdział 37
Pielgrzymka

Błędne jest twierdzenie, że kiedy mężczyźni idą w maju na pielgrzymkę do Piekar, pozostający w mieście mają większe szanse u kobiet. Tak się składa, że płeć piękna w tym czasie wcale nie wykazuje wzmożonego zainteresowania leniami, którzy zamiast raz w roku poświęcić się i wykazać trochę bogobojności, nic sobie nie robią z apeli księży i nakazu sumienia uśpionego przez diabelskie podszepty. Jeden kolega Karlusa, to nawet wręcz przeciwnie, znalazł sobie żonę na pielgrzymce. Może nie stało się to jakoś romantycznie, ani cudownie, na co wskazywałaby okoliczności miejsca. Kupował makrony w jednej z bud i kiedy sprzedawczyni wydawała mu resztę coś miedzy nimi zaiskrzyło do tego stopnia, że się dziewczyna pomyliła w rachunkach. W konsekwencji on jeszcze przed sumą zjadł wszystkie ciasteczka i pobiegł po następne. Chodził tyle razy, że dalej już poszło jak burza. Dosłownie, bo kiedy kupował kolejną porcję, rozpętała się nawałnica, więc zaproszony pod daszek zbałamucił dziewczynę i umówił na pierwszą randkę. Żyją szczęśliwie, tylko on dostał obrzydzenia do makronów.
Jeśli chodzi o pielgrzymki do Piekar, to Cila ma swoistą teorię. Twierdzi, że jeśli kiedyś pielgrzymka ślubowana uratowała miasto przed zarazą, to obecnie największa zaraza z miasta się sama wynosi. Podobnego zdania jest oczywiście Kaniowa, ona żyje cały czas nadzieją, że zdarzy się cud i mąż się poprawi. Kania jaki jest, to jest, ale w Piekarach na pielgrzymce corocznie bywa. Nie tak dawno jeszcze udawał się tam pieszo razem z synami i teściem. Obecnie jeżdżą autem któregoś z synów, bo stary Lizoń jest już słaby na nogi.
– Myśla, co latoś do Piekar wos niy puszcza – rzekła w piątek Kaniowa do ojca, kiedy siedzieli po nabożeństwie majowym wieczorem w laubie.
– Co ty mosz tukej do rozkazywania! – oburzył się Lizoń, a potem podniesionym głosem starczym chrypiał na całe podwórko, że musi Matce Boskiej podziękować za przeżyty rok w zdrowiu mimo trucia go solą. Nie opuści i tym razem pielgrzymki, bo pomijając wszystko, jest to jedyna okazja, żeby w niedzielę rolad nie jeść!
– Niy gorszcie się, fater! Jo yno chca do wos dobrze – córka uspakajała Lizonia, bo swoim niespodziewanym zachowaniem wywołał sensację w kamienicy.
Policmajster najpierw przysłuchiwał się przez otwarte okno, a następnie wyszedł z psem niby na spacerek, a głównie po to, żeby wtrącić swoje trzy grosze pełne jadu i złośliwości.
– Pani też powinna jechać i dziękować, że ojciec żyje! Kiedy się straci z tej ziemi, przepadnie niemiecka rentka.
Tymi słowami Kołacz dotknął bardzo czułego miejsca na honorze Kaniowej. Wielu nieżyczliwych ludzi posądzało ją o to, że gdyby nie strona finansowa, dawno by się ojca pozbyła dając go do domu starców. Był to w rzeczywistości krzywdzący osąd, bo Opa nikomu specjalnie nie przeszkadzał, a że trzymała łapę na finansach całej rodziny, tylko im wszystkim na dobre wychodziło.
– A co wos to obchodzi, panie Policmajster – odparła opryskliwie. – Sami byście poszli i się nawrocili, bo tyż wieczni żeście niy som!
– Poszedłbym chętnie, ale się boję…
– A czegóż to się sąsiad boi? – zapytał stojący w drzwiach Poeta, wyszedł właśnie na podwórko zapalić papierosa. – Może tego, że zostanie pan rozpoznany? Jak to się czasy zmieniają, kiedyś pana się bali, a teraz pan w gacie robi!
– Jest pan głupszy niż na to wygląda – zaśmiał się Policmajster. – W Piekarach na pielgrzymkach bywałem często dawnymi czasy i jakoś nic mi się nie stało!
Faktycznie za czasów Polski Ludowej bywał oddelegowywany jako pątnik, żeby szpiegować i węszyć, co się dzieje w tłumie, jakie są nastroje i ewentualnie złapać jakieś kontakty. Nigdy w tak potężnym tłumie nie był rozpoznawalny, bo trzymał się raczej grup z innych rejonów Śląska.
– Taaak? No to przed czym odczuwa pan takie lęki?
– Nie ruszam się w ogóle dalej od domu, panie Poeta, bo się boję, że mnie żona, ladacznica okradnie! Pójdę jak zbłąkana owca i wrócę do pustego mieszkania.
Mając cały czas na pierwszym planie wszelkie pozytywne strony pielgrzymowania do Piekar, nie można zapominać, że w tym samym czasie, kiedy wszyscy mniej, czy bardziej uduchowieni, uczestniczą w nabożeństwach, diabeł nie śpi. Jeden znajomy Karlusa, który zawsze opowiadał, że idzie pieszo na pielgrzymkę, faktycznie podjeżdżał maluchem jak tylko się dało blisko. Potem, kiedy odnajdywał grupę ze swojej parafii opowiadał, że wyszedł wcześniej rano. Robił tak, bo z natury był egoistą i nie chciał zabierać nikogo w drodze powrotnej. Cygaństwo ma krótkie nogi, bo jednego roku fiacika mu ukradli i jedynie, co mógł zrobić, to wrócić się do bazyliki i prosić o pomoc przed cudownym obrazem. Widać musiała go Matka Boska wysłuchać, bo po kilku dniach został powiadomiony, że milicjanci złapali młodocianych złodziei tuż za Piekarami podczas kontroli pojazdu. Jest to jeden z niewielu, a może nawet jedyny przypadek, kiedy milicja pomogła pątnikowi.
Najczęściej diabeł schowany jest we flaszce i to nie takiej z piwem, chociaż i ona może człowieka wyprowadzić z równowagi, nawet najporządniejszego katolika. Pewna znajoma Poety mieszkająca w domku na trasie przejścia większości grup pątniczych, zawsze w tę piękną niedzielę maja nabawia się choroby nerwowej. Powracający mężczyźni, okrutnie zmęczeni i spragnieni kupując piwo w sklepie gdzieś blisko bazyliki popijają je sobie idąc. Niby jedno piwo nie jest wcale jakimś wielkim grzechem, ani obrazą boską, ale tak się akurat składa, że kończą te piwa na wysokości jej domu i pozbywają się ich w prosty sposób. Wrzucają butelki do ogródka prosto na wypielęgnowane kwietniki i grządki, zmuszając mieszkańców do grzechu słownego.
Zdecydowanie gorzej jest, kiedy ktoś z powodu alkoholu w ogóle do Piekar nie trafi. Szwagier Poety spod Rybnika mając zamiar część drogi przebyć pieszo, przyjechał już w piątek do kolegi ze studiów mieszkającego nieco bliżej celu pielgrzymki. Nie tak całkiem zbiegiem okoliczności, ów kolega obchodził hucznie urodziny, na które szwagier był zaproszony cichaczem, żeby mu żona nie postawiła szlabanu. Piątkowa uroczystość znacznie się przedłużyła i w efekcie „bardzo zmęczony” powrócił do domu w niedzielę późnym wieczorem. Padł do łóżka, a cała rodzina współczuła mu zmęczenia podziwiając poświęcenie pątnika. Prawda wyszła na jaw już w poniedziałek, kiedy żona pakowała rano do pralki jego zakurzone spodnie. Wtedy wyjęła z tylnej kieszeni zaświadczenie lekarskie, jakie wystawił mu jeden z uczestników imprezy:
„Niniejszym zaświadcza się, że taki, a taki nie mógł uczestniczyć w pielgrzymce do Piekar, bo był okropnie skacowany po ogrodowej imprezie urodzinowej.”
Dostał takie pismo, bo miał wyrzuty sumienia i cały czas narzekał, co powie małżonce, kiedy ta zapyta się o szczegóły na pielgrzymce. Wtedy wszystkim wydawało się to wesołe, tym bardziej, że zaświadczenie napisał lekarz weterynarii. Na trzeźwo konsekwencje były o wiele większe.
– Bardzo dobrze, że świadectwo wystawił ci lekarz od zwierząt, bo zachowałeś się jak skończona świnia! – takie usłyszał stwierdzenie, kiedy usiłował żonę przepraszać.
Następnego roku poszedł już jak Pan Bóg przykazał, żeby przeprosić za wszystkie winy i uniknąć problemów. Jeśli już ktoś do Piekar się wybiera, to lepiej, żeby tam trafił i to niekoniecznie z okazji tradycyjnych pielgrzymek! Znajoma żony Poety, pochodząca z Wrocławia, po studiach zamieszkała w Tarnowskich Górach, rodzinnym mieście męża. Przyrzekła sobie, że pojedzie do Piekar odwiedzić cudowny obraz, o którym się wiele nasłuchała. W jedną niedzielę już się mieli pojechać, ale coś jej się odwidziało, zaczęła narzekać, że się źle czuje. Mąż myślał, że się wykręca, bo pogoda się zepsuła. Trochę się złościł i upierał się, żeby zmieniła zdanie, aż w końcu machnął ręką i powiedział:
– Nie chcesz ze mną jechać teraz, to następnym razem pojedziesz sobie sama!
Były to słowa iście prorocze, bo następnego dnia żona dostała ataku wyrostka robaczkowego i wylądowała w piekarskim szpitalu na ostrym dyżurze.
Karlus wyglądając przez okno przyglądał się akcji na podwórku i w końcu się odezwał:
– Gdyby pan, panie policmajster w Piekarach ładnie poprosił, to by Matka Boska żonie do rozumu nagadała i być może wróciłaby do pana!
– To pan mojej żony pan nie znasz, ona mnie słuchać nie chce, a kogoś obcego posłucha?
– Jeszcze mnie nigdy Matka Boska Piekarska nie zawiodła, bo trzeba wiedzieć, o co prosić. Zawsze prosiłem, żeby nie mieć gorzej niż inni – zwierzył się Karlus.
– To dlatego zawsze jest pan w tłumie średniaków i nigdy się pan z tego kłębowiska nie wydostanie – wtrącił Poeta wypuszczając z siebie dym papierosowy.
– Pan za to jest błyskotliwy i wybijający się ponad przeciętność! Pomyślałby kto! – odgryzał się Karlus. – Niech się pan w tym roku wybierze do Piekar, poprosi o coś, czego panu brakuje, o co usilnie się pan stara i nic ciągle nie wychodzi!
– Wprawdzie w takich imprezach udziału nie biorę, ale kto wie, może faktycznie pójdę i sprawdzę moc cudów? – ironizował Poeta.
Stary, głuchy Lizoń niewiele łapał z tych rozmów, siedział i milczał. Jego córka i sąsiadka Cila też nie dogadywały. Na koniec jednak, kiedy Poeta zgasił papierosa i już wracał do mieszkania, Kaniowa zwróciła się do niego:
– Panie Poeta, jak już bydziecie szli, to pamiyntejcie, co to się idzie niy do Piekar Rudnych, yno trocha dalyj!
– Nie musi mi pani tłumaczyć, wiem, dokąd się idzie – odparł.
– No, to jak już bydziecie w Piekarach, to wiycie, kaj mocie iść na! Na graduski!
– Uważa mnie pani za takiego grzesznika, że mam chodzić po schodach pokutnych?
– Niy, yno mnie się zdowo, co wy mocie radzi łazić na kolanach. Wczora w nocy, chyba wyście się na schodach przewrocali?
– No, może trochę przesadziłem, ale nie było tak źle! – powiedział Poeta i uciekł zawstydzony, bo faktycznie trochę narozrabiał.
To się działo w piątek, a w niedzielę o świcie, który mężczyzna miał chęć, to poszedł, komu się nie chciało, to nawet autem nie dojechał, ani wołami by go nikt nie zaciągnął.