Zaznacz stronę

Rozdział 40
Ciepło

Pogoda zrobiła się iście letnia, słonce prażyło jak w kurorcie nad Morzem Śródziemnym. Mieszkańcy parteru siedzieli popołudniu w laubie i narzekali na wszystko, głównie na aurę. Opa Lizoń tylko wachlował się starą gazetą, która także służyła do odganiania much i komarów. Nie mówił nic, ale sam wyraz twarzy świadczył o nastawieniu do temperatury otpczenia.
– Kiebych boła młodszo, tobych se na gowa kibel wody wyloła – mamrotała Kaniowa popijając chłodną kawę.
– Niy godej za gośno, bo Karlus usłyszy i akwariumy zacznom szorować z synkiym – próbowała dowcipkować Cila, na co koleżanka zmierzyła ją wzrokiem z ukosa.
Zalanie przez sąsiadów z góry zawsze jest możliwe i nie należy do przyjemnych momentów w życiu sąsiedzkim. W ten sposób lejąca się woda na kark nawet w upał nie sprawia przyjemności.
– Że wom się chce w taki hic z chałpy wyłazić – krzyknęła Cila do Poety, który właśnie pokazał się na korytarzu. – Czowiek nojlepij w zimnyj wodzie by siedzioł!
– Idę właśnie do parku wodnego, bo już wytrzymać nie można! – odpowiedział i tylko drzwi za nim trzasnęły.
Poeta sięgnął pamięcią do czasów studencki, gdy jednego roku w czerwcu upały dawały się we znaki wszystkim. On mieszkał w akademiku i wtedy wszyscy mieszkańcy dostawali lekkiego bzika. Uderzało im do głowy ciepło i emocje spowodowane sesją egzaminacyjną. Wymyśli sobie głupawą zabawę polegającą na wylewaniu wody przez okna na przechodniów. Czasem chlustali całymi wiadrami, czasem rzucali bomby, czyli napełnione wodą woreczki plastikowe. Sytuacja była w pewnym momencie tak poważna, że wybryki nawet opisywała prasa. Władze miasta zobligowały milicję do obserwacji domu studenckiego. Wtedy właśnie Poeta wpadł na genialny pomysł i sikał wodą ze strzykawki. Ubaw był o wiele lepszy, bo ludzie zdezorientowani kręcili głowami, wycierali włosy i spoglądali w niebo myśląc, że im ptak narobił.
Woda jest towarem cennym zawsze, a w socjalizmie brakowało jej jak wszystkiego w ogólności. Zwłaszcza w dużych miastach na wyższych kondygnacjach w kranach tylko dźwięczało echo za dnia. Wykąpać można się było dopiero późnym wieczorem. Pewnego razu Poeta doczekał się wody głęboko po północy. Cieszył się jak dziecko, że może spłukać z siebie brud i całodzienny pot. W pewnym momencie zabrakło ciepłej wody, dlatego klnąc na cały świat spłukał się zimną, a kiedy wyszedł z umywalni spotkał rozbawionego kolegę. To on mu zakręcił ciepłą wodę uważając to za bardzo wesoły dowcip. Zmienił jednak szybko zdanie, bo sam doszedł do wniosku, że powinien też skorzystać z prysznica.
– Chyba nie będziesz taki trywialny, żeby teraz mi zakręcać ciepłą wodę! Wymyśl coś lepszego – mówił, a potem żałował swego postępku.
– Mogę ci przysiąc, że tego nie zrobię – obiecywał Poeta i tylko czekał, kiedy kolega namydli sobie głowę. Wtedy zakręcił mu wodę zimną, a na dodatek zabrał kółko od zaworu oraz ręcznik. Co się wtedy wyrabiało, nie trudno opisać, płacz, lament istny. Poeta był nieubłagany, delikwent zmuszony był pójść piętro niżej nago i po omacku, bo szampon zalał mu oczy.
Na podwórko wyskoczył uradowany piesek Policmajstra, a za nim sam właściciel czworonoga. Pies otrzepywał się z wody pryskając na siedzących w laubie.
– Panie Policmajster! Dejcie pozór na swojego psa! – obsztorcowała go Kaniowa. – Róbcie tak, coby na nos pieron niy pyrskoł!
– Niech się pani odczepi do zwierzaka! Przecież to też stworzenie, musiałem go trochę w wannie ochłodzić! – odrzekł Kołacz, a następnie zwrócił się do pupilka:
– Chodź pieseczku na miasto, bo nas tutaj nie chcą!
Poszli sobie, a stary Lizoń tylko zamrugał oczami i rzekł do córki:
– To niy je takie gupie. Tyż póda pod brauza!
– Nikaj niy pódziecie – warknęła Kaniowa. – Tera je za wczas na kompanie! Możeci se nojwyżyj nogi wymoczyć.
Jak powiedziała, tak i zrobiła. Nie upłynęło kilkanaście minut, a już Opa siedział z podkasanymi nogawicami i moczył stopy w chłodnej wodzie, ruszając przy tym chudymi palcami.
– Ja, tera je fajniście – mamrotał z rozkoszy.
– Nasułach wom trocha soli – powiedziała córka, co zaraz zostało przez niego skwitowane:
– No ja! Ty bez tyj soli żyć niy poradzisz – Opa chciał jeszcze dodać, że teraz nie starczy soli na niedzielę do rolad, ale córka spojrzała mu w oczy wymownie.
Słońce skryło się za dachami kamienic miasta, nawet wietrzyk zrobił się trochę chłodniejszy. Zbliżał się wieczór, kiedy do domu weszła Karlusowa z zakupami i narobiła rabanu, że się woda po schodach leje.
Słysząc te słowa, Kaniowa wystartowała z altany jak sprinterka. Zwymyślała po drodze sąsiadkę z piętra, bo była przekonana, że to sprawka Karlusa. Cili zrobiło się trochę głupio, Opa przewiercił ją wzrokiem, jakby była to jej wina, że wykrakała tragedię, ale po chwili Kaniowa wróciła spokojna i rzekła:
– U nos je suchutko!
Wtedy Cila zerwała się z krzykiem i pobiegła do siebie. Tym razem Policmajster zalał jej mieszkanie, bo nie zakręcił wody w łazience, kiedy chłodził w wannie psa.
– Jo wos zabija! – pomstowała Cila na korytarzu, kiedy sąsiad wrócił ze spaceru. – Patrzcie, co jo mom w doma!
Kołacz nic nie mówił, bo tym razem brakowało mu argumentu. Przepraszał i obiecywał, że zapłaci za remont mieszkania. Kiedy go już nie było Cila szepnęła sąsiadce:
– A jo sie tak starała skond wzionć piyniondze na sztrajchowanie. Jużech miała takie czorne izby!
Największą, prawdziwą ulgę sprawiło jej to, że znowu Policmajtra szarpnie po kieszeni.