Zaznacz stronę

Ten rozdział „Rolady” pasuje do dzisiejszego dnia:
Rozdział 28
Stawianie w gardle
Niektórzy ludzie bardzo przechorowują święta. Gdyby znali siedem grzechów głównych, a prawdę mówiąc, gdyby znali ich sens z pewnością niejeden by się zastanowił co robi. Ze świętami najczęściej związane jest nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu, co dawnymi czasy określono dosadniej: obżarstwo i pijaństwo. W czasie świąt Wielkanocnych, jak również w trakcie do nich przygotowań może się wydarzyć sporo spraw stawiających się w gardle.
Popołudniem w drugi dzień świąt, do drzwi Kaniów ktoś delikatnie zadzwonił. Siedzieli właśnie przy podwieczorku, oglądali telewizję i ładowali do siebie sernik.
– Jo póda – rzekła Kaniowa widząc, że i mąż się unosi z fotela.
Jeśli będzie to któryś z jego kolegów, zaraz go przegoni. Jeśli jakiś dowcipny smarkacz z sikawką, liczący na prezent, to potraktuje bardziej przyjaźnie. Uchyliła delikatnie drzwi i spojrzała przez szparkę. Na korytarzu stał sąsiad z drugiego piętra.
– Coście chcieli, panie Poeta? Staro baba poloć? – zapytała zachowując wszelkie reguły ostrożności.
– Nie, pani Kaniowa, gdzie mi tam w głowie takie rzeczy? Za stary jestem – zaprzeczył fałszywie. – Proszę zobaczyć, że nie mam żadnej wody w ręce.
Nabierając zaufania popełniła wielki błąd, on bowiem miał w rękawie spory kawał gumowego wężyka napełnionego wodą pod ciśnieniem. Ot taką wodną kiełbaskę. Kaniowa piszczała i przezywała z udawanym gniewem, a potem wycierając twarz rzekła:
– No, to tera musza wos ugościć! Wlyźcie do izby, dostaniecie syrnika.
Kaniowa rzeczywiście piekła dobry sernik według starego przepisu zapisanego w przetłuszczonym zeszycie. Chociaż pamiętała, co się daje, zawsze podczas mieszania składników, miała ten zbiór przed sobą, jakby czytanie stanowiło konieczny warunek powodzenia.
Przepis, przepisem, ale jeśli składniki są do niczego, a przede wszystkim twaróg, można się narobić i nic z tego nie będzie.
W każdej mleczarni przed świętami, zwłaszcza Wielkanocą działy się dantejskie sceny. Mleka od rolników było mało, popyt na ser praktycznie nieograniczony. Skutek był taki, że wielu odbiorców, chcąc sobie zapewnić pokrycie zapotrzebowań, wszelkimi sposobami wdzierało się w łaski ludzi, którzy decydowali o dystrybucji. W jednym zakładzie, co więksi cwaniacy wkupywali się w łaski kierownika produkcji i kobiet pracujących w magazynie, najczęściej obdarowując alkoholem. W efekcie, pracownicy odpowiedzialni za jakość produkcji pili więcej niż normalnie, co siłą rzeczy musiało się odbić negatywnie na jakości, czyli mówiąc prosto knocili wszystko.
Mleczarnia miała stałych odbiorców, których pierwszeństwo odbioru było niekwestionowane. Pewna hurtownia nabiałowa miała otrzymać półtora tony twarogu i tak się stało, ale kiedy jej właściciele skosztowali towar, podziękowali za wszystko, bo ser nie nadawał się do zjedzenia, był kwaśny ponad wszystkie normy. Prezes spółdzielni rwał sobie resztki włosów na głowie, zwymyślał kierownika i wygonił na urlop. Był zrozpaczony, bo w czasie, kiedy mogli zarobić szykowała się strata. Kiedy pieklił się w biurze i kolejnych pracowników stawił na baczność, zadzwonił telefon.
– Prezesie kochany – mówił znany mu głos innego hurtownika, który zaopatrywał się sporadycznie. – Dzwonię do pana z życzeniami świątecznymi…
– Niech mi tu pan dupy nie truje życzeniami! – warknął wściekły prezes. – Znowu się pan odezwał, żeby coś wyłudzić! Jak handel stoi, to pana uprosić nie można, a przed świętami cudownie pamięć o nas panu wraca!
– Prezesuniu kochany! – płaszczył się tamten.- Jestem grzesznym człowiekiem, a biznes jest biznes. Zapytać się chyba można, czy coś panu zostało w chłodni, zwłaszcza ser mi jest potrzebny.
Prezes nie był w ciemię bity. Czuł, że nadarza się okazja pozbycia się bubla, więc rzekł:
– Ma pan szczęście, jeden taki mądry zamówił ser, a teraz mu cena nie odpowiada! Nie będę z nim się targował, niech pan przyjeżdża. Tylko jeden warunek! Gotówka i odbiór za pół godziny!
Odbiorca zgodził się na wszystko z radością. Po świętach znowu skontaktował się z prezesem.
– Panie prezesie! Co mi to pan za ser sprzedał? – biadolił hurtownik. – Zostawiłem sobie kilogram na sernik i żona mnie chciała z domu wyrzucić! Sam kwas, cały pysk mi wypaliło, a zgagę mam do teraz!
– I dzwoni pan, z reklamacją? – zapytał prezes i już zastanawiał się, jak z tego wybrnąć.
– A skądże znowu! Sprzedałem wszystko! Jak ludzie to zjedli, nie wiem i mało mnie to obchodzi! Chcę towar zamówić po bożemu, żeby mnie pan drugi raz tak nie wrobił!
Czasami i dobra żywność staje w gardle człowiekowi. Działo się to za komuny. Pewien rolnik zabił przed świętami wieprzka i zgodnie z przepisami dał mięso zbadać na włośnie. Lekarz w wiejskiej lecznicy kazał mu przyjść za kilkanaście minut po wynik. Przyszedł, a badający trochę sobie zażartował.
– Włośni w mięsie nie ma, ale muszę ci pół świni zabrać na specjalistyczne badania.
– O Matko Boska! A co w nim jest? – rolnik nie poznał się na żartach.
– Nic szczególnego, sprawdzić muszę, czy wieprzowina jest po usmażeniu miękka – taką usłyszał odpowiedź.
Po świętach lekarz spotkał na wsi rolnika okropnie obolałego, czującego się niewyraźnie.
– A ty, coś taki chory? – spytał lekarz. – Chyba nie od tego mięsa?
– Właśnie, że od mięsa, bo mi w gardle stawało i musiałem pić, żeby każdy kawałek przełknąć! – marudził rolnik.- Chlałem całe dwa dni.
Podobnego zdania, że może im coś w gardłach stanąć, byli inni ludzie z tej samej gminy. Oni jednakże postawieni zostali wobec innych okoliczności przed świętami. Leczyli krowę u jednego lekarza, a kiedy nie było poprawy dobili bidulkę i chcieli sprzedać do pobliskiej rzeźni licząc na naiwność właściciela i nieostrożność lekarza weterynarii mającego nadzór nad ubojem w tym zakładzie, a przede wszystkim na zwiększony popyt na mięso przed Wielkanocą. Ani właściciel ścierwa kupić nie chciał, a tym bardziej lekarz nie zgodzili się na zakwalifikowanie jako zdatne do spożycia.
– Co wy chcecie!? – pyskowała kobieta, starała się krzykiem ogłupić decydujących o losach dobitego zwierzaka. – Przecież to jest całkiem fajne mięso!
Nie widząc innych możliwości pozbycia się intruza, lekarz zastosował mały fortel i rzekł równie bezczelnie:
– Jeśli pani tak sądzi, to proszę wyciąć sobie na rosół, kawałek na rolady i zjeść na obiad z dziećmi w czasie świąt– rzekł lekarz.
– Tak! Własnym dzieciom mam mięso dawać z leczonej krowy, chce pan, żebyśmy się pochorowali? – ostro zareagowała. – Do nas na święta krewni z Niemiec przyjeżdżają!
Pochorował się pewnego razu kierownik masarni GS, tam gdzie główną księgową była pani Zgubeck. Jemu przed świętami robota stawała w gardle! Prezes pilnie potrzebował kawał porządnego mięsa na rolady i umówił się z kierownikiem na mało krępującą godzinę 04.00 rano, zanim przyjechali pierwsze samochody po zaopatrzenie. Powód tak wczesnego bezpłatnego zaopatrzenia był prosty, bo wtedy nie byli narażeni się na szpiegowskie zapędy komendanta milicji. Obaj jeszcze na wpół śpiący weszli do zakładu. Kierownik zaopatrzony w ostry nóż wszedł do chłodni, a prezes zaczekał przed drzwiami. Nagle ciszę wczesnego poranka rozdarł okropny wrzask! Prezes zdrętwiał ze strachu, bo myślał, że stało się coś okropnego. Nie pomylił się, albowiem po chwili wyszedł kierownik zalany krwią od stóp po czubek głowy. Zataczał się i przeklinał, krew spływała mu po twarzy. W jednej ręce trzymał nóż, a w drugiej wielki kawał wołowiny.
– Jezus Maria! – wyszeptał prezes, bo usta miał spieczone i z wrażenia ściśnięte gardło. – Poderżnąłeś sobie żyły?
– Ku…a! Całe szczęście nie! Mięso spadło mi do krwi – odpowiedział tamten.
Istotnie stało się, że wycinał mięso ze świeżego, wczorajszego uboju. Ćwierćtusza wisiała nad dużym pojemnikiem z krwią, ciężki kawał wyśliznął mu się z ręki. Nie dosyć, że od razu pochlapał go, to jeszcze on nie myśląc logicznie zanurzył się w krwi chcąc mięso wydobyć. Potem mył się intensywnie w zimnej wodzie, zrobił sobie wcześniej Śmigus, co spowodowało, że wylądował w łóżku z zapaleniem płuc.
Przed świętami, w trakcie i po, życie biegnie innymi torami. Ludzie pozbywają się grzechów, za to przybierają na wadze. U Kaniów, Poeta nawet myśleć nie chciał o jedzeniu.
– Pani sąsiadko kochana, bardzo dziękuję. Wiem, że pani jest dobrą kucharką, sernik pachnie nęcąco, ale ja już na jedzenie patrzeć nie mogę, nic nie przełknę – wymawiał się Poeta.
– Ja, ja! Ani mi niy godejcie! – rzekła wesoło Kaniowa – jo tyż na wos patrzeć niy umia i w gardle mi się stawiocie a do chałpy wpuszczom!