Z pewnego powodu sięgnąłem materiałów z „Legend Radzionkowa” i natrafiłem na przypowieść o radzionkowskim synu marnotrawnym.
Skórka od chleba
Było to w dawnych wiekach, kiedy na świecie nie było jeszcze tych drzew, co teraz rosną, ale ich praojcowie i to nie tacy wielcy, wyrośnięci, a wątłe jeszcze krzaczki. W rodzinie tutaj żyjącej narodziło się dziecko. Syn nie pierwszy, nie ostatni, ale całkiem inny niż jego bracia i siostry. Wszyscy zgodnie pomagali rodzicom, bo rodzeństwa było co niemiara pełna chałupa. Ciężko im było, ale biedy nie mieli. Mozolną pracą matki i ojca, z pomocą najbliższych z głodu nie umierali. Od wszystkich mogli się ojcowie spodziewać wyręki, tylko od tego jednego nie. Całymi dniami wałęsał się po wiosce i okolicach, nikomu nie pomógł, a jak tylko się dało, to zaszkodził. Będąc mały robił sąsiadom psoty, a to psa drażnił, a to w kokoszkę kamieniem cisnął. Gdy podrósł zrobił się jeszcze gorszy, bo nierzadko coś ukradł, dziewki bałamucił i bił się z każdym, kto mu na drodze stanął. Jednym słowem stał się przekleństwem wioski. Nic sobie nie robił z przestróg rodziców. Matka płakała dniami i nocami, ojciec słowa karcącego nie szczędził i jak trzeba było rzemienia nie skąpił. Bywało tak, że starszyzna z jego powodu zbierać się musiała, ale on wszystkich miał za nic i zmienić się nie miał zamiaru.
Jednego dnia, kiedy wszyscy ciężko na polach żniwowali on złośliwie wygasił paleniska w całej wiosce. Tego było już za dużo. Złapali go, skrępowali i zawiedli do chramu, żeby wróż poradził co z nim uczynić.
– Przyszliśmy do ciebie, bo wszystkim radzisz, którzy z najdalszych nawet stron świata przychodzą, co mają robić i co ich czeka.
– Dochodziły mnie słuchy, że nieposłuszny młodzian wioskę gnębi. Dziwiło mnie, że prędzej nie przyszliście, ale jak wiecie nieproszony rad nie daję.
Stanął wróż przed płonącym kręgiem, dorzucił smolnych gałązek. Buchnęło płomieniem, sypnęło całym deszczem iskier. Wróż odciął chłopcu kosmyk włosów i rozrzucił na ogniu, a wtedy zasyczało, zaskwierczało i poleciał dym.
– Powiedz mi zabijako, dlaczego ludzi gnębisz, bliskim sprawiasz ból i troski?
– Bo mi tu źle – odpowiedział bojowo, ale z wyraźnym lękiem, bo wróża się trochę bał – ja ich wszystkich nienawidzę!
– I nie chcesz z nimi żyć?
– Nie chcę! – odpowiedział
– Jest jedyna na to rada – rzekł roztropnie wróż. – Jeśli źle ci między tymi, co cię miłują, znajdź sobie dobre miejsce tam, gdzie cię nienawidzą. Niech chociaż tobie będzie dobrze.
– Dajcie mi to, co mi się należy i pójdę sobie w świat – krzyknął do rodziców.
– Tak się stanie, rankiem dostaniesz to wszystko, co ci się należy i pójdziesz sobie – zawyrokował wróż.
Następnego dnia wróż zszedł do wioski i kazał w domu wygnańca przygotować posiłek pożegnalny. Wszyscy jedli w milczeniu, matka pochlipywała z żalu, bo kochała niedobrego syna. On zjadł, co mu dali wstał od stołu i czekał.
– Na co czekasz jeszcze? – zapytał wróż.
– Mam dostać to, co mi się należy – burknął młodzieniec
– To taki jesteś! Ojca, matki nie pożegnasz, a o swoje się prosisz? – rzekł surowym głosem wróż.
Potem wziął do szmatki zawinął skórki z chleba, te których chłopak nie zjadł, bo go w gardle drapały i rzekł:
– Bierz, to jest to, co ci się należy, nic więcej!
Gdyby zły chłopak starego wróża się nie bał, rzuciłby mu zawiniątkiem w twarz. Stał z pochyloną głową, patrząc spode łba, licząc że więcej dostanie.
– Nie patrz tak, to jest wszystko, na co zasłużyłeś. Idź niechaj ci będzie dobrze.
Tamten bez słowa włożył skórki do tobołka, odwrócił się i poszedł. Ojciec i wróż musieli matkę powstrzymywać, gdyż chciała za nim pobiec i prosić, żeby zawrócił. Lamentowała, że dziecko traci.
– Otwórz oczy kobieto! On już jest stracony, a to jest jedyna droga jego naprawy – tak jej obaj tłumaczyli.
Z tobołkiem zawieszonym na plecach pomaszerował chłopak w świat drogą przez pola i lasy. Pogwizdywał sobie wesoło, wielce zadowolony ze swojej wolności. Zmęczywszy się u siadł na pieńku i przypomniał sobie o skórkach.
– Muszę wyrzucić to z tobołka, po co mi takie resztki ze stołu – powiedział do siebie. Ledwie to zrobił, a już kilka ptaków podfrunęło żeby się posilić.
– Niedoczekanie wasze, żebym ja ptaszyska dzikie karmił – wrzasnął, na powrót schował chleb do tobołka i poszedł dalej szukać szczęścia.
Gdzie on nie był, czego nie widział, czego nie przeżył! Długo można o tym mówić, dnia i nocy nie starczy. Tułał się po świecie, raz był bogaty, to znowu biedny. Nigdzie nie czuł się dobrze, ale nigdy też sobie o domu ojcowskim nie wspomniał. Pewnego razu, kiedy znowu cały majątek stracił szedł przez dziki las i napadli go zbójcy. Sromotnie pobili i przetrząsnęli tobołek, myśląc że coś w środku ukrywa. Niczego nie znaleźli prócz szmat i zawiniątka ze starymi wyschniętymi skórkami, więc na odchodnym skopali go jeszcze po plecach i głowie i zostawili na zatracenie. Pozbierał się nieborak, a na widok resztek chleba przypomniał sobie rodzinną wioskę i gorzko zapłakał. Nie miał w ustach niczego od dłuższego czasu, więc żuł skórki i popijał własnymi łzami. Zdawało mu się, że zjada najwspanialsze przysmaki.
„Gdzie ja będę szukał miejsca w świecie, gdzie mi będzie lepiej jak na ojcowiźnie?”- pomyślał i nie zastanawiając się więcej powędrował do swojej wioski. Ile razy tylko poczuł głód zawsze znajdywał w zawiniątku kilka skórek, które dawały mu sił na wiele godzin. Po wielu dniach wędrówki stanął na progu rodzinnej chaty. Matka i ojciec byli już starzy, lecz od razu go poznali, chociaż zmienił się bardzo. Radości nie było końca, a wieczorem zasiedli do biesiady wraz z rodzinami jego braci i sióstr. Opowiedział im co przez wszystkie lata robił, gdzie się poniewierał i jak sobie o nich przypomniał.
– Żebyście nie myśleli, że kłamię, oto są te cudowne skórki – rzekł i pokazał im co było w zawiniątku.
Cała familia osłupiała, bo zobaczyli kilka kawałków złota. Od tej pory syn opiekował się staruszkami aż do śmierci i niczego im nie brakowało.