Zaznacz stronę

W grudniową noc

Grzegorz Sarkander siedział w piwnicy i wspierając głowę na rękach, dłońmi przytykał sobie uszy, żeby nie słyszeć jęku dochodzącego z sąsiedniego pomieszczenia. Nie można mu się było dziwić, że wszystko bardzo przeżywał. Wydarzenia z ubiegłych dni pomieszały wiele planów wprawdzie nie tylko jemu, ale po tym wszystkim, co zaszło, na dodatek jego żona zaczęła rodzić. Dziecko pchało się na świat zainteresowane panującym zamętem codzienności.
Chyba było już po północy. Chyba, bo nie był w stanie tego nijak stwierdzić. Przedwczoraj spłonęło kilka domów na skoczowskim rynku. Dom Sarkandrów, sąsiadujący z ratuszem ucierpiał mniej niż inne, ale przebywanie w kondygnacjach nadziemnych nie było możliwe. Bogu dzięki piwnice nie ucierpiały prawie wcale i nie był zmuszony szukać schronienia dla rodziny w cudzym domu. Służba uprzątnęła podziemie jako tako z wszystkich niepotrzebnych rupieci, poustawiali dobytek, który udało się w porę wynieść z płomieni i jakoś egzystowali. Dobrze, że chociaż nikt z domowników nie ucierpiał na ciele! Dom jakoś się odbuduje. Teraz wyglądał tragicznie, kikut kamiennego komina górował nad zgliszczami dachu i nadpalonymi belkami stropów. Grudniowy wicher smagał śniegiem, głaskał swoimi wszędobylskimi mackami pogorzeliska skoczowskich zabudowań. Zawodził jakieś pokutne pieśni, smętne i w tonach swoich szare, złowrogie. Czuć było wszechobecną mieszaninę nocy i śniegu, chłodu i wiatru. W takiej atmosferze jak miał się czuć Grzegorz Sarkander oczekujący przyjścia na świat kolejnego potomka? Z pewnością wesoły nie był. Stojąca przed nim na stole świeca migotała od podmuchów, które przez szpary w piwnicznym okienku wciskały się niczym igła w rękach żwawej szwaczki przeszywająca na wskroś płócienną materię.
Sarkader ziewnął i przetarł oczy, niby nie chciało mu się jeszcze spać, ale zmęczenie pewnie zaraz go zwali z nóg. Ziewnął i rozprostował ramiona. Oczy pod opadającymi, ciężkimi powiekami piekły i łzawiły ze zmęczenia. Wstał, ruszona ława zgrzytnęła, aż po plecach przeleciały ciarki. Podszedł do drzwi, za którymi stękała jego żona. Zastukał i spróbował przynajmniej lekko uchylając dowiedzieć się, co się dzieje. Natrafił na opór osoby stojącej po drugiej stronie. Była to akuszerka.
– Panie Sarkander, jeszcze chwila – szepnęła przez wąską szparkę. – Nic tu po was, idźcie se legnąć…
Gdzie tam leżeć będzie! Może zaśnie jak rodzina nietoperzy w cieniu kąta izby? Najchętniej tak zrobiłby, żeby przedrzemać w zimowym letargu wszystkie problemy i niedogodności! Jakież byłoby to piękne, zbudzić się po pierwszych podmuchach ciepła, wyjść na rynek i…
… I co? I nic! Żaden cud z pewnością się nie zdarzy, nikt domu w tym czasie za niego nie naprawi! Pomyślał, że wyjdzie na chwilę na chłód grudniowej nocy, rozrusza kości.
– Ile bym dał, za siłę wzniesienia budowli w tempie szalejącego ognia – szepnął drepcąc w górę po schodach. Płomień w dzierżonym kaganku zaskwierczał, Sarkandrowi zdawało się, że jakiś czarny cień, przesunął się po ścianie sieni. Na parterze śmierdziało spalenizną o wiele bardziej niż w piwnicy. Okopcone pomieszczenia parteru, pozostałość po bezwzględnym żywiole mogły swoim wyglądem nasuwać wszelakie złe skojarzenia.
– Zwidy jakieś – mruknął otwierając nadpalone drzwi domostwa. Zawiasy skrzypnęły cichym żalem, krótką, ale smutną melodią ściskającą serce.
Zaraz owionął go śnieżny wir, który zdmuchnął płomień kaganka, jakby śnieżny wielkolud jednym liźnięciem zniweczył kruchość blasku. Pan Grzegorz podniósł kołnierz futrzanego płaszcza, a czapę nacisnął głęboko na czoło, że prawie opierała się na krzaczastych brwiach. Wiatr wzmógł się na sile. Zdawało się, że ustawiał na ciemnym rynku śniegowe wiry, jakby musztrował zwiewny oddział wojska Jego Cesarskiej Mości. To znowu, kiedy podmuchy chwilowo ucichały, ulotne śniegowe postacie opadały niczym plaga białych motyli sennie melancholijnych. Wysoko na niebie srebrzył się księżyc, zawoalowany czupryną rzadkich chmur roztrzepanych na nocnym nieboskłonie. Na tle słabiutkiej poświaty niebiańskiego stróża nocy czerniły się kontrastowo kominy pogorzeliska skoczowskiego rynku. Jak dłonie konających weteranów wojennych proszących Boga o przedśmiertne wybaczenie.
– To po was zostanie, przypatrz się dokładnie – Sarkander usłyszał wyraźny szept tuż za kołnierzem, a potem oddech wiatru mało nie zerwał mu baranicy z głowy.
– Ktoś ty? – krzyknął Grzegorz i odwrócił się błyskawicznie, przytrzymując nakrycie głowy, ale nikogo za nim nie było. Za to z komina buchnęły obfitsze kłęby dymu.
– Kobiety dokładają do pieca, grzeją wodę – szepnął do siebie Sarkander. Słusznie pomyślał, że jest już blisko rozwiązania.
Mieszany wiatrem siwy tuman uformował się w falującą grzywę, która w zmęczonych oczach pan Grzegorza jawiła się niczym fryzura niesamowitej postaci. Jej nosem był prosty profil komina, ustami dwie poprzeczne belki, pozostałość stropu poddasza, a oczami wirujące zakola dymu bełtane wiatrem! I te włosy! Smugi spychane ku ziemi, poprzerastane rudymi kosmykami iskier.
– Istny diabeł – szepnął Sarkander i przestraszony uciekł do piwnicy. Tam było cieplej i spokojniej.
Helena jeszcze nie urodziła, ale wspomagające ją kobiety uspakajały męża. Według nich wszystko przebiegało prawidłowo.
– Nie trza medyka – uspakajały Sarkandra, bo ten zaniepokojony już chciał posłać po lepszego fachowca.
– To co ja mam robić? – spytał zrezygnowany Grzegorz.
– Nic, żona sama wszystko zrobi – odepchnęły go siłą spod drzwi. – Jeszcze chwila!
– Chwila, chwila! Ciągle to słyszę, a godziny uciekają – rzekł półgłosem i uwalił się bezsilnie na ławę.
– Całe życie to tylko ulotna chwila – znowu ktoś się do niego odezwał.
Sarkander chciał poderwać się na równe nogi, ale zastygł w półprzysiadzie. Przed nim stał mężczyzna odziany w czarne szaty.
– Wyście nie są nasz medyk? – Grzegorz wypowiedział pytanie spieczonymi ustami. Dziwił się sam sobie, że w ogóle pyta, bo przecież z medykiem znał się bardzo dobrze.
– Jestem medykiem, świata medykiem! – odparł mężczyzna i energicznie zaczął przechadzać się po izbie krokami władczo zdecydowanymi. Sarkandrowi zdawało się, że czuje silniejszy smród spalenizny, bardziej siarkowy, smolisty.
– Jesteś rakarzem świata, raczej! – był to głos kogoś znowu innego, rosłego człowieka stojącego tuż pod piwnicznym oknem. Ta postać jakby spływała po ścianie lawiną białych śnieżynek, a emanowała ciepłem i bliskością.
Grzegorz Sarkander oniemiał, całkiem ogłupiały przysłuchiwał się rozmowie dwóch dziwnych, nieznanych mu przybyszów.
– Grzegorzu – mówił Biały – żona twoja urodzi syna, któremu dasz na imię Jan. On po śmierci zasiądzie na niebieskim tronie tego kraju.
– Tak świętym zostanie, ale to ja jestem prawdziwym patronem Księstwa Cieszyńskiego, to ja dbam o dobro tego kraju! – puszył się Czarny.
– Od kiedy to szatan przepowiada świętość człowieka? – perliście roześmiał się Biały. – Jeszcze tak się nie działo i nie będzie, żebyś ty decydował kto ma zostać świętym,
– Jeno przyszłe fakty stwierdzam – warknął wściekle Czarny, bo znieść nie mógł obecności. – Zanim go w swojej sieci omotacie będzie cierpienia znosił z rąk ludzi, którzy innego Boga widzą!
– Bzdura! Bóg jest jeden, jedna jest prawda słowa bożego. To was szatanów jest tysiące, ale moc wasza mizerna, dlatego biednych, słabych ludzi narzędziem sobie robicie.
– Tylko głupiec w ciężkiej pracy narzędzia pomocnego znaleźć sobie nie potrafi. – ripostował Czarny i w hamowanym gniewie uczynił konstatację. – Skoro jak obaj wiemy ten, który teraz na świat przychodzi w raju zasiądzie, wszystko wokół niego tak robić będę, żeby piekło zobaczył za życia.
– I tak Chrystus zwycięży – odparł Biały.
– A niech sobie zwycięża, co się ludzie nacierpią, to Jego, a co nagrzeszą to moje! – prychnął Czarny i rozpłynął się w mroku nocy.
Do uszu Sarkandra doszedł płacz dziecka. Biała postać znikła, jakby wyssana przez szparę w oknie. Do izby weszła jedna z położnych i trąciła Grzegorza w ramię.
– Zbudźcie się panie, żona wasza syna urodziła – rzekła. – Jak tylko na świat przyszedł, kazała wam powiedzieć, że ma mieć na imię Jan.