Dzisiejszy wypad do Krakowa był niecodzienny. Trzeba od razu dodać, że niecodzienność, o której chcę wspomnieć nie wynikała z powodu zwiedzania wystaw na zamku wawelskim. To zrozumiałe samo przez się. Do powszedniości nie należy oglądanie ekspozycji zatytułowanej „Obraz Złotego Wieku”, czy drugiej – „Mistrzowie włoskiego renesansu”, a tam obrazy Giovanniego Belliniego, Jacopa Bassana, Rossa Fiorentina oraz Tycjana. Takiej uczty należało się spodziewać i artyzm nie był w tym przypadku niecodzienny. Był w 100% pewny. Zapomniałem dodać, że na deser mogliśmy podziwiać z bliska słynne głowy wawelskie, które zwykle wiszą na suficie w kasetonach Sali Poselskiej. Obecnie można je obejrzeć z bliska, bo remontowany jest strop tej słynnej sali i równie słynne głowy wystawione są na poziomie niskiego człowieka. Wrażenie jest przeogromne, ale nie o takiej niecodzienności pragnę wspomnieć.
Niecodzienna była aura, a konkretnie jej skutki. Wawel kompletnie nieodśnieżony. Brnęliśmy po dziedzińcu przez pulpę śnieżną sięgającą kostek. Wprawdzie nadal padało, ale żeby nie oczyścić chociaż z grubsza najczęściej uczęszczanych szlaków? To nie koniec arktycznej atrakcji. Po zwiedzeniu wystaw na Wawelu przeszliśmy na na Rynek, bo tam trwa Jarmark Bożonarodzeniowy. Oczywiście krakusy nie kwapili się z usuwaniem śniegu. Jasne, po co? Turyści i tak przyjadą, a tłum zadepcze biały opad, a potem sam się stopi.
Szkoda, bo mogło być weselej. Gdyby nie towarzystwo wycieczkowe, to miałbym zepsuty humor.