Powracam myślami na Karczówkę, do pierwszego poranka…
Siedziałem samotnie w takiej niby recepcji. Oczywiście, że samotnie, bo nikt o wpół do piątej nie zrywa się z pościeli i idzie czytać książkę albo coś pisać. Ja pisałem, nie wiele pisałem, a do tego tradycyjnie tym razem. Zeszyt i długopis są archaicznymi środkami do uwieczniania myśli, więc szło mi niezgrabnie. Zapomniałem nadmienić, że zdecydowałem się nie wlec ze sobą laptopa – jak pielgrzymka, to na całego – nałogi należy zostawić w domu.
Siedziałem przy wątłym światełku, zbierałem odrobiny natchnienia i wtedy przyszedł do mnie kot. Kroczył cicho, ale stanowczo odważnie. Wskoczył na przeciwległe krzesło, chwilę posiedział, a potem wlazł na stół, podszedł do mojego zeszytu, spojrzał na zapisaną kartkę, miauknął, nosem trącił moją dłoń i poszedł sobie.
Co to miało znaczyć? Nie mam pojęcia. Pewnie chciał mnie pogonić do pracy, a może chciał, żebym o nim coś napisał?