Dzieje się normalnym dla mnie trybie. Zaczynam coś pisać, a potem ucieka mi pointa.
Po ścieżce słotą zaplutej,
Zerkając drzewom w listowie,
Października sunie smutek
Jak bezdomny, biedny człowiek.
Ani się to nie uśmiechnie,
Dobrego nie powie słowa,
Spogląda spode łba szpetnie,
Co żywe przed nim się chowa.
Wieczorem w mgły się zamota,
Upadnie mrokiem na pola,
Okropnie brudząc się w błotach,
Do rana podnieść się zdoła.
A co dalej? Wprawdzie próbuję zakończyć, ale każda wersja jest do luftu. Wplątałem się w młodopolskie klimaty, ale jakość staje się banalna. Powinienem poczekać do jutra. Mam nadzieję, że spłyną na mnie natchnienia w tonacjach jesiennych.