Fragment czegoś, jakiegoś opowiadania:
„Leżąc w łóżku gapił się we wszechświat sufitu, czekał na szarość wczesnego wieczoru. Wtedy doskonale rozróżniał każde pęknięcie, rysę i nierówność, śledził bezruch tych detali do czasu, aż zaczęły ruszać się, wirować wędrując w sobie tylko wiadomym kierunku. On początkowo nie przywiązywał zbytnej uwagi do tego, co wyczynia się nad jego głową, ale w odpowiednim momencie angażował wzrok do tego stopnia, że stawał się panem tych galaktyk, układów słonecznych, pomniejszych ciał niebieskich. Potrafił także sterować pojazdami kosmicznymi, za które uważał muchy, komary i ćmy. Czuł się bogiem, władcą sufitowego świata.”
Tyle i aż tyle. Zrobiłem sobie dzień lenia. Pisząc powyższą imaginację, stwierdzam, że jest to nawet międzygalaktyczny dzień lenia.