Zaznacz stronę

Tarnogórskie cierpienia Goethego

Był czerstwy, wrześniowy poranek. Od strony Pyskowic, drogą wśród pól spowitych mgłą, jechało kilka powozów wraz z konną asystą i wozami służby. Dachy eleganckich pojazdów błyszczały w promieniach wschodzącego słońca jak złote tarcze zaczarowanej karawany. Zdawało się, że płożące się opary, jak oddech porannego bóstwa, wprawione w ruch wirowaniem kół i kopytami koni biegnących kłusem, unoszą ich na łokieć nad ziemią.
Gdzieś w dolince płynęła Drama – raz pośród krzewów i olch, to znowu w szczerym polu, ale i tak była dla podróżujących niewidoczna. Mogli się tylko domyślać jej biegu po nadbrzeżnych zaroślach sterczących ponad kożuch mgły.
Johann Wolfgang Goethe przysypiał trochę w swoim landauerze. Wczorajsza uczta u hrabiego Colonny w Toszku przeciągnęła się do późna. Wina były przednie, ich smak zapamiętał dobrze, a moc odczuwał jeszcze teraz. Jego współtowarzysze podróży, czyli książę Karol August von Sachsen-Weimar oraz dyrektor Śląskiego Wyższego Urzędu Górniczego – hrabia Fryderyk Wilhelm Reden, byli w podobnej kondycji. Wybrali się w trójkę z Wrocławia na Górny Śląsk. Chociaż głównym ich celem była inspekcja kopalń i hut w okręgu tarnogórskim, wczoraj zatrzymali się na noc w Toszku. Tam na zamku tak uroczyście świętowali trzydzieste trzecie urodziny księcia Karola, że stało się to, czego można się było spodziewać. Teraz, w powozach dochodzili do sił i chociaż jadąc w górę rzeki Dramy mogli podziwiać przepiękne krajobrazy, bardziej im było w głowie, żeby jako tako wyglądać w Bobrownikach na kopalni „Fryderyk”.
Minęli Kamieniec, trakt wił się po zboczu niewielkiego wzgórza. Kiedy dotarli do zabudowań niewielkiej wioski, orszak gwałtownie przyhamował.
– Co tam się dzieje? – krzyknął na stangreta hrabia Reden, wściekły, bo mało nie wylądował na przednim siedzeniu.
– Jaśnie panie zaraz się dowiem – odpowiedział człowiek na koźle powozu.
Ale zanim zszedł na ziemię, konny sługa z forpoczty wyjaśnił, że drogę zagrodzili miejscowi ludzie. Przeganiają konie z Konar, podobno na kieraty kunsztów odwadniających.
Trzej podróżujący wyszli na drogę przyjrzeć się koniom i na chwile rozprostować kości.
– Mówiłeś hrabio tak wiele o maszynie parowej odwadniającej, a tu okazuje się, że ciągle jeszcze koni używacie – zagadnął Goethe.
– Wody w kopalniach jest tutaj tyle, że nie tylko stare kunszty chodzić muszą, ale i kolejne sztolnie odwadniające trzeba będzie kopać. Angielska maszyna pompuje bez przerwy i następne trzeba będzie sprowadzić.
– To już chyba lepiej te sztolnie kopać, wtedy woda samoistnie spłynie do rzeki – wtrącił książę.
– Tak, to racja, sztolnie wprawdzie wymagają obsługi, sprawdzania, czy coś się nie zarwało, ale mniej pochłaniają kosztów. Jedną ich wadą jest to, że odprowadzenie mają daleko od miasta. Żyjący w mieście też wody potrzebują, o płuczkach i hutach nie wspomnę, bo te nie wiem jakby działy. Spójrzcie na tę rzekę.
Podeszli bliżej i stanęli przy mostku, a hrabia ciągnął swoje wyjaśnienia:
– Drama, której wody zasilane są odpływem sztolni, takąż daje korzyść, że tu, gdzie się znajdujemy, czyli w Nieradzie, właściciele ziemscy huty i kuźnie mają. Przedtem w Kamieńcu mijaliśmy młyn, a potem zobaczycie takowe w Kempczowicach i Zbrosławicach.
– Patrząc na cały ten porządek tutejszego życia nie wiem, czy nie lepiej, żeby umysł kierować w stronę nauk przyrodniczych – rzekł Goethe. – Czasem nie wiem, co jest ważniejsze.
– Och, Johann! – roześmiał się książę słysząc te słowa. – Jedno i drugie jest tak samo ważne. Ty zamiast snuć powątpiewania dziękuj Bogu, że jesteś wspaniały w każdej dziedzinie.
– Dziękuję ci książę, wiem, że mówisz to szczerze, ale moje wątpliwości nie wypływają z hipokryzji, ale z niepewności, czy za lat kilka ktoś wspomni chociaż poetę Goethego?
– Jeśli masz wątpliwości, dam ci pracę na Fridrichgrube w Bobrownikach i tam staraj się, żeby zapamiętano cię jako górnika – rzekł hrabia Reden i wszyscy parsknęli śmiechem. – Prędzej ta stodoła w jakiś cudowny sposób przemieni się w zajazd!
Wskazał na budowlę w przydrożnej zagrodzie otoczonej kamiennym murem.
– Wiele bym dał, żeby tak się stało, bo pragnienie mam potężne – powiedział Goethe.
Tabun koni był już daleko, do uszu dolatywało jedynie pokrzykiwania pastuchów. Krótki spacer po Nieradzie dobrze wpłynął na ich samopoczucie. Byli gotowi do dalszej drogi. Trzej podróżujący jechali do tej pory osobnymi powozami dla lepszej wygody. Teraz, na krótko przed Tarnowskimi Górami, usiedli do jednego, żeby rozmową umilić sobie czas. Nawet się nie spostrzegli, gdy znaleźli się na miejscu, na dziedzińcu kopalni „Fryderyk” witani przez zarząd.
Goethe odwiedzał Tarnowskie Góry przede wszystkim jako kurator kopalń i hut w Illmenau. Będąc odpowiedzialny za finanse w rządzie weimarskim, pragnął uzdrowić tamtejszą gospodarkę sposobami podobnymi do stosowanych w kopalniach i hutach zarządzanych przez hrabiego von Redena. Uchodziły one wówczas bodaj za najnowocześniejsze w Europie. Zależało mu na zejściu pod ziemię do kopalni, dusza poety domagała się sporej dawki tajemniczości wprowadzającej w odpowiedni nastrój twórczy.
Chciał następnie obejrzeć cud ówczesnej techniki – ognistą maszyną odwadniającą, a także cały system gospodarczy Tarnowskich Gór. Ciekawiło go też życie mieszkańców miasta i okolic. Hrabia Reden tak ułożył Goethemu program wizyty, żeby poeta mógł zobaczyć jak najwięcej w czasie krótkiego przecież pobytu. Tam, gdzie ze względu na inne obowiązki hrabiego nie mogli udać się razem, przewodnikiem miał być Żyd Salomon.
Pod ziemię miał Goethe zjechać zaraz po krótkim spotkaniu z górnikami, był jednak zbyt elegancko ubrany jak na penetrację kopalni.
Dlatego Reden kazał swojemu urzędnikowi Georgowi Geseliusowi zaprowadzić gościa do pakamery. Tam poeta mógł sobie wybrać ubranie spośród wielu przeznaczonych dla dozoru górniczego na podobne okoliczności.
– Bardzo wszyscy jesteśmy radzi, że tak znakomita persona do nas zawitała. Mam prośbę, nie wiem, czy mi wolno ją wyrazić? – zapytał urzędnik korzystając z okazji.
– Jeśli to będzie z mojej mocy, to z radością ją spełnię – odparł Johann.
– Jest tu u nas taka księga gości, każdy znamienitszy wpisuje się do niej, więc gdyby wasza łaskawość raczył coś od serca skreślić…
– Mój panie, oczywiście, ale musisz mi przyrzec, że wyjdę z podziemi natchniony. Imaginuj pan sobie, że mam zamiar znaleźć diabła. Jest mi to ogromnie potrzebne, aby dzieło jedno skończyć – żartował sobie Johann, ale Geslius tak był przejęty spotkaniem znamienitej osoby, że potraktował to serio.
„Nieźle jest stuknięty” – pomyślał urzędnik. – „O czym ci artyści myślą? Niech sobie pisze co chce, ale takie bzdury opowiadać?”.
Trzymali Goethego pod ziemią kilka godzin, a kiedy wrócił wprost promieniał! Nie mógł się nachwalić górników pracujących w trudach, ciemności i niebezpieczeństwie czyhającym po każdym uderzeniu żelazka.
„Ciekawy jestem, co byś powiedział po dziesięciu latach harówki” – pomyślał Georg Geselius, urzędnik górniczy, wręczając poecie przybory do pisania.
– Diabła wprawdzie nie widziałem, ale taki mnie zachwyt przepaja! Nie spodziewałem się, że tutaj takie cuda zobaczę – to mówiąc poeta usiadł jeszcze na chwilę, żeby uwiecznić w księdze gości swój pobyt na Kopalni Fryderyk. Johann zastanawiał się chwilę, pogładził czoło chorągiewką gęsiego pióra i coś tam skrobał. Potem uścisnął rękę Geseliusowi i pojechał z Żydem oglądać miasto.
– Gdzie ty masz głowę człowieku – mruknął urzędnik patrząc na znikający powóz. Już nie zdążył podbiec z czarnym płaszczem, którego poeta zapomniał zabrać – jakoś ci go dostarczymy, panie poeto.
Wyrażał się trochę złośliwie, bo sam pisał i miał ambicje być uznanym artystą. Robił to jednak nieudolnie i bardziej się sprawdzał jako fachowiec w górnictwie.
Kiedy po wyjeździe gościa Geselius przeczytał wpis do księgi, robił się na przemian czerwony i blady:
„An die Knapschaft Zu Tarnovitz.
Fern von gebildeten Menschen, am Ende des Reiches wer hilft uns
Schätze finden und sie glückilich zu bringen ans Licht
Nur Verstand Redlichkeit helfen,es führen die beyde
Schlüssel zu jeglichen Schatz, welchen die Erde verwahrt.
d.4. sept. 1790 Goethe”
– Słyszałeś, co ten poeta napisał? – zapytał swojego służącego, ze złości cedząc przez zęby każdy wyraz.
– Tak panie, słyszałem, ale nic z tego nie rozumiem – odpowiedział.
– To ja ci przełożę na wasze: Do Bractwa Górniczego w Tarnowskich Górach. Z dala od ludzi kształconych, na krańcach państwa któż nam pomoże skarby odnajdywać i je szczęśliwie dobywać na światło dzienne. Tylko rozum i rzetelność pomogą, obydwoje są kluczem do wszelkiego skarbu, który ziemia kryje. D. 4 września 1970 Goethe. Teraz rozumiesz?
– Też niewiele – służący trząsł się cały, bo faktycznie nie wiedział, o co chodzi.
– To właśnie tobie się powinien wpisać pan Goethe do sztambucha i wtedy będzie miał rację, boś głupi! Pan Goethe, wielki mi poeta! – mówił, prawie krzycząc przesadnie artykułował nazwisko Johanna. – Pan Goethe chciał zobaczyć diabła pod ziemią, no to go zobaczy! Niech tylko się dowiem, gdzie się pan Goethe zatrzymał! Ja ci dam panie Goethe „z dala od kształconych ludzi”!
Chodził po biurze i sapał ze złości, a potem usiadł i w księdze napisał tak:
„Choć na rubieżach państwa, lecz jeszcze przy wykształconych ludziach, co wam wszelka pychą i z prostej dziwaczności niebezpieczny poeta ubogiego Wertera zarzucił, znajdziecie prawdziwie przez to, co wam wielkodusznie zostawił i co więcej warte niż żart lub dworne drwinki, przez światło rozumu na podstawie poczciwości, co dla prawdziwego szczęścia najbardziej wykształconych ludzi lepiej byłoby – wyście to zostawili w ziemi ukryte.” – pisał, aż pióro skrzypiało, wysuszył bibułą i głośno zamknął. Rzucił okiem na płaszcz Goethego i tonem rozkazującym zwrócił się do służącego:
– Masz jeszcze gdzieś rogi zdechłej kozy, którymi dzieci straszyłeś koło szybu? Już ja mu pokażę szatana!
Mamrotał coś jeszcze, wygrażając śmiał się pod nosem, a poeta z Salomonem byli już prawie na Lisczerstrasse i jechali w kierunku rynku.
– Po lewej stronie macie, panie Goethe Lyszcze. Ten klekot – to koło kunsztowe do odprowadzania wody. Bliżej miasta Brama Gliwicka, a obok wieża kościoła św. Jakuba. Po prawicy Karłuszowiec, a tam na górce, na Galenbergu nieczynne już wyrobiska, zasypane szyby, czyli pingi.
Goethe słuchał uważnie, nie odzywał się. Pochłaniał wzrokiem ruch na powierzchni kopalń, życie przydomowe i całą atmosferę przedmieścia. W ten to sposób Żyd Salomon oprowadzał Goethego do późnego wieczora. Miał poeta szczęście do pogody. Całe popołudnie świeciło słońce, więc objechali wiele szybów, warsztatów i składów. Dotarli nawet na płuczki, ale nie zabawili zbyt długo, bo robiło się ciemno, a pogoda psuć się zaczęła. Było dawno po dzwonku kończącym pracę w kopalniach, kiedy Goethe mógł w swoim pokoju uładzić swój wygląd. Wszak nie był to koniec towarzyskiego dnia. Czekała go jeszcze wieczorna biesiada z Redenem i księciem oraz z wieloma ważnymi osobami z Tarnowskich Gór.
Całość wypadła dwornie, ale sztywno. Goethe był zmęczony. Jego geniusz dotyczył tylko sfer twórczych, fizycznie, jak każdy człowiek, wymagał odpoczynku. Dlatego kiedy znalazł się nareszcie w swoim apartamencie, poczuł, że odpoczywa. Jeszcze znalazł tyle sił, żeby przy świecy opisać choćby pobieżnie wszystkie wrażenia przebytego dnia. Pióro skrzypiało na kartce jak cicha prośba głodnej myszki. Cisza dzwoniła w uszach, urokliwym hymnem wzbogacała nocną monotonię i nic w pokoju nie mąciło spokoju. Jedynie kołyszące się na dworze drzewo delikatnie klaskało liśćmi o szybę, jakby cmokając ją frywolnie. Młotki kościelnego zegara wybijały godziny, a Johann, ziewając, doliczył się dwunastej.
– Czas pójść spać – powiedział do siebie, odłożył pióro zerknął na prostokąt okna i…
– Mój Boże! – wyszeptał suchymi ze strachu ustami, bo za oknem, na drzewie wyraźnie majaczyła czarna rogata postać. – Diabeł! Mefisto!
Włos mu się zjeżył na głowie, ale chcąc sprawdzić, czy koś mu nie robi psikusów, zbiegł po schodach. Znalazłszy się na ulicy, rozglądał się. Ciemno, że oko wykol! Zrobił kilka kroków i wpadł na kogoś.
– Mam cię szatanie – krzyknął Johann i złapał postać za ręce.
– Nie, panie! Broń nas Boże przed szatanem! – ten ktoś odpowiedział. – Ja jestem sługa tutejszy i diabła się wyrzekam.
Słysząc te słowa, poeta puścił nieszczęśnika.
– A jak cię zowią? – zapytał.
– Faust – padła odpowiedź w ciemności.
Na dźwięk tego słowa, Goethe zawył i na oślep, potykając się na schodach, czmychał do swojego pokoju. Zaryglował drzwi, klęknął i modlił się żarliwie, wpatrzony w świecę. Nie chciał nawet okiem rzucić na okno, bo wiedział, że Mefisto tylko czeka na kontakt wzrokowy, żeby go otumanić i wciągnąć w piekielne, grzeszne intrygi. Świeca już się dopalała, płomień kopcił i skwierczał. Zamiast gasnąć, robił się większy i większy, aż, zjednoczony z lichtarzem, stał się jaśniejącą postacią. Goethe mniemał, że doznaje ekstazy i widzi nadprzyrodzoną postać.
– Panie mój, Panie tego jest za wiele – szeptał, albo raczej chrypiał. – Ta noc jest pełna tajemniczych postaci, kimże ty jesteś?
– Nie poznajesz mnie? Jestem twoim aniołem – odezwał się duch.
– Jak mam poznawać, skoro cię nigdy nie widziałem – rzekł Goethe.
– Nie widzisz mnie, lecz za diabłem gonisz po świecie, wszędzie chcesz go widzieć, a ja przy tobie czuwam, a ty nie zwracasz na mnie uwagi. Błądzisz szukając natchnienia w grzechu i pokusie.
– Nie grzechu ja szukam, lecz natchnienia w tajemniczość tego świata. Ona jest dla poety tym, czym woda dla rośliny! Świat jest pełen tajemniczego fałszu i nienawiści, ja go takim nie stworzyłem!
– Zapewniam cię, błądzisz jak ślepiec po porębie i tylko patrzeć, kiedy upadniesz! Tkwisz w błędzie. Świat jest bezgrzesznie tajemniczy, bo pełen niezbadanej prawdy i miłości. Są na świecie piękne sekrety! Rzekłbym, że tylko to jest tajemnicą, co jest piękne. Reszta jest fałszem i beznadziejnym odpadem ludzkiego działania. Piękno jest w tej ziemi, bo kryje ona przeróżne tajemnice.
– Jestem artystą, poetą, pragnę świat upiększyć, a ty mi mówisz, że go zaśmiecam? Więc jak mam tworzyć, żeby świat upiększyć?
– Ty niczego nie upiększaj! – zaśmiał się anioł. – Bóg stworzył świat, ty tylko ten świat opisuj i patrz, żeby zbytnio czegoś nie popsuć, a wtedy ludzie okrzykną cię wielkim poetą. Miej serce i zaglądaj do serca innych, ale pamiętaj, że masz także inne zmysły. Poznawaj świat całym sobą i całego siebie oddaj światu.
Stukanie do drzwi rozwiało całą postać anioła. Goethe podniósł powieki. Było już jasno.
„Spałem i wszystko mi się śniło” – pomyślał. Nic go w pierwszej chwili nie dziwiło, że leży na podłodze w ubraniu. Ponownie ktoś zastukał.
– Kto tam?
– Faust – padła odpowiedź.
Johann zerwał się na równe nogi, otworzył drzwi i wciągnął człowieka do środka.
– Przestaniesz mnie straszyć po nocy? Dlaczego mówisz, że jesteś Faust? Poskarżę się na ciebie. Tu w oknie widziałem diabła! – to mówiąc złapał sługę, zawlókł do okna i oniemiał. Na drzewie wisiała jego peleryna, a w nią wetknięte kozie rogi.
– Błazna ze mnie robisz? – Johann był wściekły. – Ja ci tego nie popuszczę! Faust, mówisz, jesteś! Gadaj mi tu, kto ci kazał to robić, bo za głupi jesteś, żeby samemu to wykoncypować!
– Tak się panie nazywam, tak mi dano na chrzcie – Faust. Was, panie, szanuję, jesteście podobno wieki pisarz. Nigdy bym nie śmiał was straszyć po nocy. Byłem w nocy na dole, bo słyszałem rumor, więc wyszedłem, aby was, panie, chronić. Śniadanie przyniosę, ale przedtem każę służącej ład tutaj uczynić.
Jak powiedział, tak zrobił. Po chwili przyprowadził dziewczynę.
– To jest Małgorzata, sprząta tutaj i kucharzowi pomaga – przedstawił ją mistrzowi.
– Małgorzata, powiadasz? Hm – Goethe uśmiechnął się, bo zaczął rozumieć komizm całej sytuacji. – Tak mi się zdaje, że macie się ku sobie?
Reakcja na te słowa była błyskawiczna. Oboje upadli na kolana. Ona zapłakała, on złapał dłoń poety i całując prosił:
– Panie, ty jesteś jasnowidz. Kochamy się, ale nie zdradź tego nikomu, bo nas na ulicę wyrzucą, gdzie taką dobrą pracę znajdziemy?
– Wstańcie, nikomu nie powiem.
„Miał anioł rację, prawdziwą tajemnicą jest piękna miłość, a diabeł to zwykły płaszcz z rogami” – pomyślał poeta i zamknął okno.