Zaznacz stronę

Rozdział 49

Grillowanie

Remont u Karlusów i pani Zgubeck przebiegał bez większych sensacji, przynajmniej tak się wydawało wszystkim. Opakowania znikały z klatki schodowej, co bardzo cieszyło Policmajstra. Bałagan na korytarzu był mniejszy i kończył się remont w łazience sąsiadki z drugiego piętra, co oznaczało, że ekipa lada dzień mogła zacząć pracę u niego. Tak się bowiem zdarzyło, że Wołacz odkupił od pani Zgubeck kabinę prysznicową, do której ona wcisnąć się nie mogła. Pod jednym jednak warunkiem, że jej fachowcy zaczną od razu pracę u niego. Policmajster odkupił także resztę kafli, czyżby syn pani Zgubeck nabył ich zbyt wiele?
Karlusowi natomiast kafli zabrakło, widocznie żona pomyliła się podczas liczenia powierzchni. Pojechał więc do hipermarketu uzupełnić braki, a przy okazji nabył spory grill. Jego pracownicy zaczęli właśnie robotę w kuchni, więc zamierzał upichcić coś na podwórku, żeby zaoszczędzić na żywieniu się w lokalach. Poza tym chciał w niedalekiej przyszłości zrobić ucztę z okazji zakończenia remontu i powrotu żony z Beskidu. Kupił także kiełbasy sporą ilość, którą próbował grillować na podwórku, lecz niezbyt mu wychodziło.
– Patrz pan jakie dziadostwo sprzedają w hipermarketach – narzekał Karlus pokazując Poecie brykiet, jaki miał zamiar rozżarzyć na grillu. – Jakieś dziwne mi się to wydaje, nie jest czarne, ale brązowe i zielone. Chyba to nie jest zrobione z węgla drzewnego, ale jakich wiórek. Zapalić się nie chce, już całą flaszkę podpałki zużyłem i nic. Za to kopci się niemiłosiernie i śmierdzi przypalonym mięsem.
– Sąsiedzie, proszę mi pokazać worek, bo coś wydaje mi się podejrzane – Poeta podrapał się za uchem, przeczytał napisy na opakowaniu i zdębiał. – Dlaczego pan chce grillować na karmie dla psów? To jakaś nowa moda?
– Boże, musiałem się pomylić w pośpiechu! Worki z brykietami leżały obok karmy. Co teraz zrobić? – kłopotał się Karlus. – Nie mam kompletnie wprawy w grillowaniu, a chciałem dzieciom zrobić niespodziankę. Nic dzisiaj ciepłego nie jadły, bo w kuchni podłogę kładą. Ja zresztą też tylko chleb z serem jadłem. Robotnicy wpadli na pomysł i kiełbasę sobie opalarką przysmażyli, a mnie ssie w dołku.
– Pomogę panu, niech pan wyczyści grill, tylko solidnie, bo aż się niedobrze robi od tego smrodu. Ja kopnę się po węgiel do naszego sklepu… – w tym miejscu Poeta przerwał, bo Karlus sięgnął do kieszeni po pieniądze – nie, nie, potem się rozliczymy.
W pobliskim sklepie Poeta natknął się oczywiście na panią Brzozę plotkującą z ekspedientką. Kiedy poprosił o węgiel drzewny, a także o to, co zwykle przy smażonej kiełbasce najlepiej smakuje, odezwała się niby do sprzedawczyni, ale wzrok wwierciła w ręce Poety pakującego zakupy.
– Droga pani, mamy ogromny upadek moralny narodu. Sierpień jest miesiącem trzeźwości, a ludzie sobie z tego nic nie robią. Księża mogą gardła zajechać na kazaniu i nic nie skutkuje. Ale wiadomo, kto nie chodzi na msze, ten nie wie.
– Znalazła się misjonarka trzeźwości, niech pani od siebie zacznie.
– Ja proszę pana nie piję alkoholu.
– Ale myśli pani nietrzeźwo, a żeby ugruntować panią w poglądach na mój temat kupię sobie jeszcze pół litra. Grillujemy sobie na podwórku, to może się przydać, kiedy przyjdzie któryś sąsiad – rzekł Poeta, a pani Brzoza zaraz zaczęła podejrzewać męża, że także jest na imprezę zaproszony.
Co potem się działo wszystko opisał Poeta na blogu:
„Grill niby nie jest niczym dziwnym, ale woniami rozsiewanymi wokół działa na ludzkie receptory powodując niepokój kulinarny. Wprawdzie Kaniowa i Cila nie wpraszały się same, ale siedząc w laubie zerkały jednoznacznie w naszym kierunku, więc Karlus zaprosił je do wspólnej biesiady.
– Niy bydymy wos obżyrać, dejcie dzieciom – Kaniowa niby odmówiła, ale lecz zaraz poszła do lodówki i przyniosła kiełbasę dla siebie i Cili.
Zjawił się także Policmajster z psem, który zamiast jak zwykle uganiać się za kotami, usiadł na tylnych łapach i wpatrzony w jedzących oblizywał się.
– Nie dla pasa kiełbasa – powiedział Karlus, nasypał psu suchej karmy, a będąc już trochę wstawiony opowiedział Wołaczowi, jaką zrobił groteskową pomyłkę.
– Tak sobie myślę, że grill na podwórku to dobry pomysł! – Policmajster krzyknął odkrywczo. – Mogę zaproponować taki układ, że odkupię od pana ten cały wór, bo przecież i tak dla pasa regularnie jedzenie kupuję, a pan mi pożyczy grilla na kampanię wyborczą.
Karlus nie zdążył odpowiedzieć, bo w laubie pokazała się zwalista postać pani Zgubeck. Przyniosła coś w wielkiej misce.
– Jo wos panie Karlus zabija! Od dzisiej miałach niy jeść, a w chałpie tak wonio, co strzimać niy idzie – powiedziała, a potem dała do pieczenia straszne ilości boczku. Ja sobie wtedy pomyślałem, że ktoś, kto chce przestać jeść nie kupuje takich wędliny tonami. Nie komentowałem tego głośno, bo nie chciałem psuć miłej atmosfery.
Tłuszcz kapiący na rozżarzone węgle natychmiast się zapalił. Wołacz zareagował jak niespełna rozumu, zaczął dmuchać, ja natomiast polałem całość piwem. Ogień buchnął i znikł, ale zdążył opalić Policmajstrowi brwi i rzęsy. Kobiety krzyknęły wystraszone jakby zobaczyły ducha opy Francka. Przepraszałem sąsiada, który biadolił:
– Jak ja będę teraz wyglądał na zdjęciach do kampanii wyborczej nikt mnie nie pozna!
– Może to będzie lepiej, kiedy wyborcy zobaczą pana z inną twarzą – kpiłem widząc, że jemu jedno w głowie, a nic bardziej tragicznego się nie stało.
– Racja – włączył się Karlus do rozmowy – teraz wygląda pan jak Fantomas, ludzie lubią wybierać fantastycznych twardzieli i dziwaków.
Wtem na podwórko weszła pani Brzoza pod pretekstem, że szuka kota. Faktycznie jednak sprawdzała, czy nie sprowadzam jej męża na manowce.
– O widzę, że smakowitości się pieką – powiedziała nachylając się nad grillem.
– Niech się pani tak nie schyla, bo sobie pani biust uwędzi – powiedziałem, a pani Brzoza spojrzała na mnie z niesmakiem i syknęła:
– Nie dosyć, że pijus, to jeszcze erotoman!
– To raczej pani jest ekshibicjonistką, z takim dekoltem – ripostowałem – Nikt pani na nasze podwórko nie prosił.
– Może i nie prosił, ale kota własnego chyba mogę szukać gdzie mi się podoba.
Kiedy przegadywaliśmy się, od strony ulicy dobiegł do nas pisk hamującego auta, a za chwilę w laubie zjawił się Kania.
– Panie Kania, co tam się stało, smarkateria znowu wariuje na drodze? – zapytałem.
– Niy, kota ozjechało – padła odpowiedź, która wstrząsnęła naszą sąsiadką. Złapała się za głowę i pobiegła.
– Tylko żeby jej do głowy nie wpadło przynieść go do grillowania – rzekł Karlus nieźle podchmielony.
Wiem, wiem! Był to głupi, barbarzyński żart, ale trudno było się nie śmiać. A na marginesie – biedny, martwy kot nie był własnością pani Brzozy.”