Rozdział 31
Zakupy
Kaniowa czuła się fatalnie! Ciśnienie jej podskoczyło, łamało w krzyżu tak, że ledwo z łóżka wstawała. Złapało ją już w czwartek, ale następnego dnia miała wyraźny kryzys, mimo zażywania silnych leków. Musiała swoje przeleżeć, trudno! Najgorsze, że Cila jak na złość w takiej chwili musiała pojechać do Zabrza oddać córce psa. Dlatego w kwestii zakupów, Kaniowa była zdana na najgorsze, czyli na chłopów. Wiedziała, że przyniosą ze sklepu byle co i z pewnością nie będzie jej do śmiechu, jak rodzinie znajomego Poety.
Kiedyś przy piwie opowiadał mu o pierwszych w życiu zakupach. Było to w początkach lat sześćdziesiątych. Jakoś przy okazji sprzątania domu, niekoniecznie przedświątecznych, ale gruntownych, zabrakło w domu pasty do podłogi. Chłopak miał wtedy kilka lat, z pewnością do szkoły nie chodził. Wszyscy domownicy zmęczeni byli robotą, więc wysłali najmłodszego.
– Kup w „RUCH” -u, a jeśli nie będzie, to idź do „Spółdzielni” – powiedziała mama wręczając dzieciakowi 10 złotych. Nie bała się go puścić samego, bo kiosk stał prawie pod domem i nie trzeba było przechodzić przez ulicę. „Spółdzielnią” nazywano wtedy sklep PSS, w którym było wszystko, co potrzebne do życia w socjalistycznej ojczyźnie z epoki gomułkowskiej. Ta zacna placówka handlowa także znajdowała się nieopodal, poza tym chłopak do najgłupszych nie należał i mimo młodego wieku powinien był sobie poradzić.
W kiosku pasty nie było, poszedł więc dalej, ale tam także zabrakło. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby z pierwszej wyprawy wrócić na tarczy, dlatego obejrzał dokładnie wystawę w „RUCH” – u. Przemyślał konkretnie, co chciałby dostać pod choinkę – pod uwagę brał blaszany traktor, wóz strażacki, też fajny, albo plastikowe klocki. Następnie podrapał się po głowie i poprosił o lusterko. Sprzedawczyni wyraziła wątpliwość, czy taki zakup jest konieczny, bo przecież przed chwilą zainteresowany był raczej czymś innym. On się jednak mocno upierał i argumentował bardzo prosto:
– Mama się bardzo ucieszy, bo takiego lusterka jeszcze nie mamy.
Ona się oczywiście nie ucieszyła, chociaż lusterko lśniło piękniej niż podłogi po paście, ale chłopak dowiedział się jednej, bardzo ważnej maksymy życiowej. Od tej pory kupował to, co mu było potrzebne, a nie to, czego jeszcze nie miał.
Kaniowa leżała więc i rozmyślała, co z tymi zakupami zrobić? Czy po powrocie ze sklepu któregoś z domowników nie będzie musiała wszystkiego wyrzucić? Trzeba bowiem wiedzieć na co się pieniądze wydaje. Nie tak jak w zdarzeniu, które kiedyś spotkało Cilę. W latach reformy gospodarczej w koncepcji Jaruzelskiego, o czym nie wszyscy jeszcze zapomnieli, powrócono do prastarej, sprawdzonej jeszcze w epoce przedpiastowskiej formy dystrybucji. Mianowicie nie wszystko było pod ręką, ale co jakiś czas, kiedy kupcy nie wiadomo skąd, często z krain dalekich przywieźli. Ileż wtedy było radości w mieście, istne święto. W czasie rządów generała radości może było mniej, ale każdy się cieszył, że mógł po godzinach wiecowania pod sklepem, coś do domu przynieść. Cila, cała zgrzana i czerwona po twarzy z wysiłku po wojennej wyprawie do sklepów, opowiadała Kaniowej, jak jedna damulka stała na początku długiej, długiej kolejki po nabiał. Dzięki temu załapała się na większość rarytasów, między innymi na ser camembert. Cila stała nieco dalej i w chwili, kiedy dotarła przed ponure oblicze ekspedientki, już tych serów nie było. Dłoń jedną kładąc na ladzie niczym rozbitek z tonącego statku na plaży zbawczego lądu, zanim jeszcze otwarła usta pragnąc wygłosić krótką litanię pragnień, do sklepu wpadła owa, wcześniej kupująca paniusia.
– Zasrany socjalizm! – ryczała. Nie dosyć, że się człowiek nastoi w kolejkach, to jeszcze stare, zepsute sery klientowi wcisną! Nie chcę tego świństwa. Patrzcie, całe spleśniałe!
– Mocie racje! Oddejcie to dziadostwo! – poparła ją Cila, a kiedy tamta naburmuszona zabrała pieniądze i wyszła trzaskając drzwiami, sama z uśmiechem na ustach poprosiła o zwrócony camembert.
Biedna Kaniowa leżała patrząc w sufit, a mąż i Opa chodzili nerwowo czekając, kogo do sklepu wyśle. Musiała wszystko wykalkulować, żeby przypadkiem czegoś nie przynieśli za dużo albo za mało. Teraz są takie czasy, że nie trzeba robić specjalnych zapasów, nie to co kiedyś!
Niezła panika wybuchła na całej ulicy, a było to za czasów przed reglamentacją cukru. W handlu tym specjałem już się wyczuwało niepokój i jakieś dziwne ruchy. Jeden z mieszkańców podjechał pod sklep wózkiem i kupił dwa całe worki! Kaniowa i Cila miały szczęście, że akurat wtedy nie klachały w laubie, ale wyglądając na ulicę przez swoje okna lustrowały toczące się życie. Zauważyły zabiegi gościa i nie prosząc się o pomoc mężów, same przytachały do domów, każda po worku cukru. W mig rozniosło się, że prawdopodobnie będzie podwyżka ceny, albo co gorsze ideolodzy doszli do wniosku, że cukier jest przeszkodą na drodze do komunizmu. Mieszkańcy całej okolicy wykupili kompletnie całe jego zapasy.
– Panie, aleście zrobili nos za błozna! – Kaniowa zwróciła uwagę panu, który jako pierwszy kupił większe ilości cukru.
– Nie rozumiem, o co chodzi? – zapytał zdziwiony człowiek.
– Niy wiycie? A wto piyrszy kupioł tyla cukru? Kiebych wos niy znała, żeście som porzondno rodzina, tobych myślała, co bimber pyndzicie! – ofuknęła go Kaniowa.
– Proszę pani, ja mam pasiekę i muszę dokarmiać pszczoły – zaśmiał się mężczyzna. Kaniowa i Cila od tego czasu zawsze u niego kupowały miód.
Trochę się Kaniowa bała wysłać męża do sklepu, bo pewnie zrobiłby takie zakupy, jakie widział niedawno Poeta. Wczesnym rankiem zaopatrywał się w pobliskim sklepie, nic takiego specjalnego, standard na rodzinne śniadanie. Pakował wszystko, a stojący za nim klient, człowiek mieszkający nieopodal, jeden z kolegów Kani. Miał zdecydowanie wczorajszym oddechem i zachrypiał całą głębią przepalonych płuc i okopconego gardła:
– Gwoździe i drugie śniadanie mi dejcie!
To, że ekspedientka dała mu paczkę papierosów specjalnie Poety nie zdziwiło, bo wszyscy wiedzą, co to są gwoździe do trumny. Prawdziwie w osłupienie wprowadziło go, że drugim śniadaniem okazała się ćwiartka najtańszej wódki.
– No, tera w robocie niy zdechna! – powiedział, czknął i poszedł, a drżącymi dłońmi, jeszcze w sklepie zaczął niecierpliwie dobierać się do paczki z papierosami.
Poeta, będąc człowiekiem dociekliwym, wracając do domu głęboko zastanawiał się, co tamten człowiek „jada” na pierwsze śniadanie. Wniosek nasuwał się jeden, że prawdopodobnie coś równie łatwo przyswajalnego i lekkostrawnego jak ćwiartka wódki.
Jeśli do sklepu pójdzie Opa, to z pewnością narobi głupot. Może nie takich, jak Karlus z kolegą za młodu. W podstawówce był ministrantem, dlatego często chadzał do kościoła. Bywało, że służył do mszy ze starszym kolegą, który mieszkał na rynku i jak każdy porządny ministrant miał niezłe pomysły. Wracali jednego razu dwaj aniołkowie z różańca i przystanęli przy kiosku, w którym sprzedawał starszy mężczyzna. Kolega schylił się i uśmiechając się bardzo grzecznym głosem zapytał:
– Ma pan „Przyjaciółkę”?
– Mam – odparł równie uprzejmie pan w budce i już sięgał po gazetę.
– A żona wie? – tym razem pytanie kolegi nie było miłe. Podobnie jak reakcja sprzedającego. Kioskiem aż zatrzęsło, a oni uciekali, gdzie pieprz rośnie, to może nie, ale w pobliskie krzaki.
Dowcip był to bardzo znany i często praktykowany przez wielu co bardziej bezczelnych szczeniaków. Finał całej sprawy rozegrał się dwadzieścia lat później. Karlus idąc przez miasto, spotkał matkę kolegi, chwilę pogadali, a na koniec ona przypomniała mu całe tamto wydarzenie. Okazało się, że także wracała z kościoła z mężem i widzieli, jak chłopcy uciekali spod kiosku. Kolega musiał wytłumaczyć, co się stało i oczywiście wszystko zwalił na Karlusa.
– Powiem ci, że byliśmy bardzo z mężem zbulwersowani – wspominała kobieta. Nie znałam cię od tej strony, przy ołtarzu wyglądałeś tak pobożnie. Chcieliśmy nawet poskarżyć twoim rodzicom, ale Zbysiu ujął się za tobą i bardzo prosił, żeby dać spokój, bo nakłoni cię, żeby iść tego pana przeprosić.
Słysząc to, Karlus parsknął śmiechem.
– Czy pani wie, że on to właśnie zrobił!
– No wiesz! Zbysiu nigdy by czegoś podobnego nie zrobił, a ty mógłbyś się przynajmniej teraz ustatkować – rzekła zbulwersowana matka. Nie była świadoma do końca swych dni wyczynów synalka. Karlus nie chciał jej robić przykrości, ale aż go świerzbiło, żeby opowiedzieć inne wyczyny Zbysia.
Opa miał już ubrane buty, przyszedł do izby i stanowczo zapytał:
– Powiysz w końcu, wto i co mo kupić?
– Jak se pomyśla, co wy w sklepie możecie nawyrobiać, to aże mi się chorować odechciywo! Poleża se jeszcze trocha, a potym sama se póda! Co wy mi możecie za miyso na rolady prziniyść?
– No ja! Mogbych przinajmniyj ta sól kupić – powiedział stary Lizoń.
– Sól w doma je! Myślicie, iże całe kilo do rolad sypia?! – Kaniowa już czuła się lepiej, musiała słysząc takie słowa!
– A niy? – zapytał złośliwie Opa. – Mnie się cołki czas zdowo, co ja!