Zaznacz stronę

Wczoraj otrzymałem miłą wiadomość od tarnogórzanina z zagranicy. Wspomniał także o „Roladzie”, dlatego przypomniałem sobie, że coś takiego napisałem.
Rozdział 20

Wyzwolenie

– Pochwaliłem się pani od historii, że mam pradziadka, który walczył na II światowej wojnie i ona zaprasza ciebie na lekcję, żebyś coś powiedział z okazji wyzwolenia miasta – powiedział do Lizonia Adik. Miał właśnie zimowe ferie i wracając z matką z zakupów w centrum miasta odwiedzili krewnych.
– Opa nie wyzwalał miasta – przerwała mu mama dyskretnie się uśmiechając.
– To nic nie szkodzi, my będziemy mówić ogólnie o wyzwoleniu – Adik nie dawał za wygraną, a Opa chwilę nic nie mówił tylko przełykał ślinę, jak w każdą niedzielę, kiedy konsumuje niby za słoną roladę. Poruszał oczami, wytarł nos i wreszcie odchrząknąwszy tłumaczył chłopcu:
– Ty synek niy kapujesz, co jo boł w takim wojsku, wtore uciekało przed Ruskimi?
W czasie wkraczania Armii Czerwonej wielu ludzi ze Śląska uciekało. Robiły to też wszelkie, niemieckie formacje wojskowe, jednakże takie ruchy żołnierzy nazywa się ładniej – wycofywaniem. Cywile, którzy zostali w przekonaniu, że nie mają się czego obawiać, już wkrótce zmienili zdanie. Sowieci po swojemu rozumieli stosunki na Śląsku i wykazywali daleko idącą strategię panoszenia się.
Jedna z mieszkanek ul. Nakielskiej, kiedy sytuacja w mieście trochę się unormowała, poszła mroźnym świtem na Galgenberg do kościoła podziękować Bogu, że żyje i przy okazji czegoś się dowiedzieć o kondycji znajomych. Przemieszczała się wzdłuż murów dla bezpieczeństwa i dlatego, żeby trochę uchronić się przed przenikliwym, mroźnym wiatrem. Pechowo trafiła na sowiecki patrol, którego dowódca, sierżant zaczął ją legitymować.
– Giermanka? – spytał.
– Nie, Ślązaczka! Gdybym była Niemką pewnie bym na was nie czekała, tylko już była pod Berlinem – tak powiedziała, chociaż wyzwolenie przez armię radziecką nigdy jej się nie marzyło.
– Kuda idiotie? – zapytał sierżant.
– Do kościoła – powiedziała prawdę.
– No, da, wsjo w pariadkie!– mruknął podoficer uśmiechnął się pod nosem i pomyślał, jak wiele jest tutaj do zrobienia w sferze ideologii. Póki co zamierzał puścić wolno kobiecinę, żeby pomodliła się do jej Boga o rozjaśnienie umysłu. Wtedy ostro zaprotestował jeden z żołnierzy. Rozmawiali po rosyjsku, a ona tylko tyle zrozumiała z ich wymiany zdań:
– Towarzyszu sierżancie – perswadował żołnierz – ludność skarży się na szabrowników i spekulantów, kto wie, czy kobieta nie idzie kraść?
– Dajże spokój! Podejrzliwość też musi mieć jakiś rozsądek – uspokajał sierżant.
– Wy ich towarzyszu nie znacie, Ślązacy to taki naród, że jedni są niby Niemcami, a inni niby Polakami. Ja bym jej nie wierzył, kobieta idzie w kierunku kolei! Żebyśmy potem nie żałowali, kiedy wysadzi tory!
– Człowieku, chyba mróz ci zaszkodził albo jesteś pijany. Co wy chcecie z nią zrobić? Aresztować, czy zaraz rozstrzelać? – pytał sierżant.
– Towarzyszu sierżancie, nie tak zaraz, ale pozwólcie mi z nią iść i sprawdzić, czy z kimś po drodze się nie umówiła.
– Pierwszy raz widzę, że z ciebie taki służbista – podoficer wyrażał zdziwienie robiąc wielkie oczy i ruszając sumiastymi, czarnymi wąsami.
Poszli! Pierwsza kroczyła kobieta, sowiecki żołnierz z karabinem o krok za nią. Suchy śnieg skrzypiał pod ich butami, każdy wydech wzbudzał chmurkę pary. Kobieta zerkała od czasu do czasu za siebie, nie była pewna intencji sołdata. Dopiero w drzwiach kościoła odezwał się do niej po polsku ze wschodnim akcentem:
– Proszę pani, ja jestem Polakiem z Wileńszczyzny! Bardzo panią przepraszam, ale to była mnie jedyna możliwość, żeby odwiedzić kościół. Czy pani wie, co by oni ze mną zrobili gdybym sam przyszedł tutaj?
Nie zawsze tak szczęśliwie kończyły się kontakty z żołnierzami Czerwonej Armii. Na pewnej Śląskiej wsi, gdzie miała krewnych Cila, zatrzymał się jeden z wyzwolicielskich pododdziałów. Czy byli za długo w tej okolicy, czy mieli zbyt mało żołnierskiej roboty, czy tylko z powodu rozpasania obyczajów zabrali się do zadzierzgania zbyt bliskich kontaktów z żeńską częścią populacji. Czynili to oczywiście bez aprobaty niewiast, ale mając broń i sporo amunicji niczego sobie z protestów kobiet nie robili. Jednym słowem miały szczęście te, które zdążyły uciec do lasu. Mówiąc poważnie – są te bolesne, ale najczęściej zapominane krzywdy w powojennych rozrachunkach. Zapominane przez wielkich tego świata, lecz tkwią głęboko w psychice poszkodowanych i ich najbliższych. Dlatego zawsze po latach może się zdarzyć, że powrócą wspomnienia jak echo z głębi studni i niczym zabłąkany pocisk trafią nie tam, gdzie trzeba. Siostra jednej wtenczas skrzywdzonej dziewczyny gospodarowała na ojcowiźnie i w latach osiemdziesiątych napisała do gminy podanie o przydział traktora. Kiedy wywieszono na tablicy kartkę z osobami, które przydział dostały, okazało się, że może sobie kupić „Białoruśkę”.
– I kaj jo tyn traktor byda trzimać? – zażartowała sobie trochę głupawo – Kiej Ruski zgwołcioł nasza Rołza Ojciec nom kozoł przysiyngać, co nigdy Rusa na plac niy wpuszczymy!
Prawda była taka, że w czasie przejścia Armii Czerwonej pewien sołdat wszedł na ich podwórko niby tylko napić się wody ze studni, a dopadł jej starszą siostrę. Natomiast bezpośrednie realia tak się przedstawiały, że kiedy głośno wyrażała swoją opinię o przydziale, nie widziała stojącego za nią naczelnika gminy. Wszyscy zgromadzeni się śmiali, ale nie on.
– Nikt panią gwałtem namawiać nie ma zamiaru, żeby brać taki traktor – powiedział bardzo poważnie naczelnik, ostentacyjnie wykreślił jej nazwisko z listy mówiąc: – Jest wielu, którzy chętnie Rusa przyjmą i na nim popracują.
W ten sposób kobieta straciła okazję z powodu złych kontaktów z państwem radzieckim. Nie ona pierwsza i nie ostatnia. Radzieccy pogromcy faszystów zabierali sobie na Śląska przedmioty mniej może im potrzebne w bezpośredniej walce z okupantem, ale stanowiące wartość. Szczególnie upodobali sobie zegary, o czym traktuje wiele anegdot z tamtych czasów.
Ojciec Kani, następnego dnia po wkroczeniu Czerwonej Armii do miasta popijał z ruskimi żołnierzami, bo chciał wycyganić od jednego z nich zrabowany gdzieś po drodze piękny, stary, rzeźbiony zegar. Sołdat nie dał się przekupić niczym, nie pomagało ostre polewanie bimbru. W końcu, kiedy żołnierz nie mógł już się utrzymać na krześle zgodził się zamienić antyk na kilka mniejszych, ale złotych czasomierzy. Stary Kania pracował w gazowni i miał w domu mosiężne, błyszczące manometry. Przyniósł je spitemu do nieprzytomności Ruskiemu. Ten następnego dnia z całym oddziałem wyruszał dalej na zachód i nie miał czasu odnaleźć nieuczciwego kompana. Dorwał jednak jakiegoś zegarmistrza i kazał mu sprawdzić, dlaczego zegarki nie chodzą. Rzemieślnik przyjął go bardzo grzecznie i kazał mu przyjść za pięć minut, niby chciał w spokoju je sprawdzić. Tyle mu wystarczyło, żeby uciec wraz z żoną przez okno wychodzące na podwórze. Wrócił po dwóch dniach i nie poznał swojego mieszkania. Oszukany żołnierz dosyć brutalnie zemścił się na meblach.
O wiele bardziej kulturalni byli oficerowie, też zabierali sobie, co dusza zapragnie, ale robili to bardziej z głową. Chociaż w niektórych przypadkach można mieć wątpliwości. U pewnych ludzi kwaterował porucznik i w jego pokoju wisiał zegar z kukułką. Bardzo mu się spodobało, że ptaszek wyskakuje i kuka. Gospodarze obawiali się, że pozbyli się już czasomierza, ale nie. Po odejściu oficera zegar wisiał w dalszym ciągu, okazało się jednak, że ułamał i zabrał drewnianą kukułkę. Cały mechanizm w dalszym ciągu działał, a właściciel po latach osadził na nim małą główkę ze statuetki Stalina, którą znalazł po śmierci generalissimusa na śmietniku fabryki, w której pracował.
Takie i podobne jeszcze historyjki starsi opowiadali Adikowi, żeby zrozumiał jak wielkim nierozsądkiem było chwalenie się w szkole dziadkiem, wehrmachtowskim kombatantem.
– Tyle mi opowiadacie, że już nie wiem, jak to było z tym wyzwalaniem – powiedział skołowany chłopak.
– Jo tyż je z tego gupi, synek! Nom godali w 39 roku, iże wyzwolomy, potym w 45 Ruski tyż wyzwalali, potym jeszcze boło kupa larma, bo nos wyzwolali od tych, co już nos przodzi wyzwolili. Tera, jak se o tym pomyśla, to mi się zdowo, co wolny poduk tych wszystkich rzondów to wiysz wto je!?
– No kto dziadku?
– Naprowda wolny to je śleper z połnom karom!
– Nie rozumiem dziadku? – prawnuczek był zdziwiony taką konstatacją.
– Je wolny, bo mo ciynżko! – powiedział Opa śmiejąc się tym swoim starczym chichotem.