Zaznacz stronę

Nieco z „ROLADY”
Rozdział 51

Głupoty

– Ja, suchom!– Kaniowa odbierając telefon powiedziała grzecznie do słuchawki, potem przedstawiła się.
– Halo! Mamo słyszycie mnie!? – ktoś po drugiej stronie wyraźnie nie wiedział, czy jest zrozumiały.
– Halo, słysza! A kto godo? – Kaniowa słyszała, ale niezbyt dobrze, bo cały dialog zakłócały ostre, głośne dźwięki dobiegające z telewizora.
– Mamo, nie róbcie głupot, to przecież ja!
Dzwoniła jej synowa. Niestety akurat leciały wiadomości i Opa udając, że go to bardzo interesuje nastawił głośność na pełne możliwości odbiornika. Kaniowa najpierw zmusiła starego Lizonia do ściszenia, a potem dopiero dokładnie zrozumiała słowa synowej.
– Jutro będziemy z Adikiem w mieście i wstąpimy, bo on ma prośbę do Opy. Coś chce pożyczyć na gwarkowski pochód.
Kiedy Kaniowa odłożyła słuchawkę starzec chciał znowu zgłośnić, ale córka go ubiegła, pierwsza złapała pilota i rzekła:
– Adik jutro przidzie. Cosik mo do wos skiż Gwarków.
– Niy pożycza mu szakieta! – zaprotestował Lizoń. Pamiętał dobrze, co działo się rok temu na pochodzie. – Tyla ci powiym, że niy mom rod tych gupot!
Większość mieszkańców kamienicy głupot nie lubiła. Przykładowo Policmajster był człowiekiem poważnym, tak mu się przynajmniej zdawało. W jego przekonaniu wszelkie zło i bezprawie miały swoje źródło w głupotach, czyli bezmyślności albo braku wyobraźni. Jednego razu, jeszcze w dawnych czasach, wracał późną nocą do domu z imienin kolegi. Przechodzili obok stojących na chodniku pojemników z butelkami z mlekiem, które o świcie roznosili mleczarze pod drzwi ludu pracującego. Wtedy właśnie cichutko, z wyłączonymi światłami podjechało jakieś auto pod słupy transporterów. Od strony pasażera przez uchylone drzwi wyłoniła się ręka i już trzymała flaszkę z chłodnym, życiodajnym płynem, kiedy…
– Mam cię złodzieju!!! – Policmajster złapał rękaw munduru, bo tym pojazdem okazał się być policyjny radiowóz, a złodziejaszkiem – można się domyślać kto!
Nie pomogły tłumaczenia, rano u komendanta na biurku wylądował raport.
– Zastanów się jeszcze, czy z powodu takiej głupoty chcesz chłopakom nasmrodzić w karierze? – pytał komendant.
– Ja się zastanowiłem, ale oni chyba wcale. To nie ja robiłem głupoty, też mi się chciało pić, po imieninach kac mnie do teraz męczy! Niech mi komendant powie, kiedy mam pisać raport? Kiedy transporter ukradną, czy całe auto z mlekiem? Jeśli mamy w socjalizmie własność społeczną i wszystko jest nasze, to jeszcze nie znaczy, że możemy sobie brać wszystko, co chcemy i kiedy chcemy! – tym ostatnim zdaniem wytrącił przełożonemu wszelkie argumenty. A był to cytat z wykładu, na jakim był ostatnio w ramach Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu i Leninizmu.
Karlus teraz jako głowa rodziny głupot nie robił, pomijając zalewanie mieszkania Kaniom. Kiedyś za młodu, z pewnością było inaczej. Z kolegami grali w piłkę na podwórku, co bardzo było nie w smak staremu zrzędzie, lokatorowi mieszkającemu na parterze. Z wielu powodów. Po pierwsze hałasowali jak opętani, po drugie co jakiś czas wytłukiwali szyby w oknach i chociaż rodzice grających pokrywali szkody, było to wielką niedogodnością i stałym stresem. Po trzecie, co było najważniejsze, starszy człowiek ich po prostu nie lubił. Kolejna stłuczka była dla pętaków dodatkowo pechowa, bo lokator z parteru zabrał im piłkę.
– Dostaniecie ją dopiero jak wprawicie nowe szyby – decyzja zabrzmiała ostro rygorystycznie i dostali ją, ale brutalnie pociętą tak, że mogli ją tylko wyrzucić na śmietnik.
Zemsta była musiała być okrutna! Człowiek ów jeździł na rowerze napędzanym małym silniczkiem. Zgraja podwórkowych wyrostków solidarnie nasikała mu do baku. Czyścił wszystko i przeklinał, a chłopacy stali w bezpiecznej odległości i zagadywali, co się stało.
– Komuś się głupot zachciało, ale ja dobrze wiem, czyja to jest sprawka!
– To dlaczego pan temu komuś nie dokopie!? Nie opłaciło się psucie nam piłki, gdybyśmy byli grali na podwórku, nikt by się nie odważył panu tego nie zrobić.
On tylko pogroził im pięścią i nic już nie mówił, naprawiał motorower, żeby rano dojechać do pracy.
Kolega Poety z podstawówki zapisał się do ministrantów w swojej parafii na Galgenbergu u ojców kamilianów. Zrobił to z głupot, głównie dlatego, że po zbiórkach ministranckich chłopcy grali w piłkę nożną na prowizorycznym boisku, nierównym placyku w środku klasztornego parku. Jeśli mecz się przeciągał, to grający, którzy akurat w tym dniu byli pisani do służby na wieczorną mszę, prosto z boiska biegli do zakrystii. Któregoś razu ów kolega Poety zjawił się na służbę do tego stopnia brudny, że siostra zakrystianka niewiele się zastanawiając wsadziła mu głowę pod bieżącą wodę i zmyła wszelkie nieczystości przynajmniej z oblicza.
– Dlaczego jesteś taki mokry? – zapytał ojciec kamilianin, który przyszedł odprawiać mszę, bo przemoczony i naburmuszony chłopak zaraz wpadł mu w oko.
– W fusbal grołech! – odpowiedział.
– W takim stanie zgrzany i spocony chcesz przed ołtarz wychodzić. Wyglądasz, jakbyś głowę pod wodę wsadził! – rzekł surowo kapłan i mimo tłumaczeń siostry wygonił go do domu.
On oczywiście wrócił na boisko, strzelił jeszcze dwie bramki i znowu się wybrudził. Przyszedł do domu i matka wyskoczyła na niego:
– Kaj żeś boł tak dugo?!
– Na mszy!
Jako, że chłopak miał już sporo na sumieniu matka poszła następnego dnia dowiedzieć się, na jakiej to mszy ministranci tak się brudzą i wszystko wyszło na jaw.
– Jo cie gupot oducza! – krzyczała matka tłukąc go ścierką. Chłopak myślał, że rodzice zabronią mu ministranckiej służby, co byłoby mu bardzo na rękę, gdyż już trochę się zniechęcił tym, że jako ministrant oprócz gry w piłkę musiał chodzić do kościoła. Bardzo się jednak pomylił w kalkulacjach! Za karę chodził przez miesiąc na 6.00 do kościoła na pierwszą mszę.
Kiedy synowa Kaniowej i jej młodszy syn, Adrian przyszli następnego dnia, Lizoń był nastawiony bardzo bojowo!
– Niy pożycza ci szakieta! – Lizoń nawet nie chciał słyszeć, czego prawnuczek chce.
– On wcale nie chce marynarki od Opy! – zaśmiała się mama Adriana. – Pójdź tu bliżej do światła, pokaż się wszystkim!
To był szok dla Lizonia i Kaniów! Adrian, który przed wszystkimi krył się z twarzą wyglądał jak Chińczyk.
– Pszczoła mi to zrobiła – wyjaśnił jaka się stała tragedia. Użądliła go między oczami i na nieszczęście sprawa się trochę skomplikowała, dlatego obrzęk trwał, a on wyglądał jak obywatel Państwa Środka.
– Pójdę na pochodzie z flagą olimpijską przebrany za Chińczyka i mam prośbę, żeby dziadek pożyczył mi kapelusz.
Chodziło mu o kapelusz, który leżał w szafie między pamiątkami rodzinnymi Lizonia. Opa kupił go swojej świętej pamięci żonie kiedy byli na wczasach, piękny chiński kapelusz słomkowy z napisem „Pamiątka z Wisły”.
– A szakiet zaniesiesz do czyszczynia – powiedział Lizoń do córki zaraz, kiedy tamci z kapeluszem wyszli. – Chyba byda umiyrać!
– Zaś? Niy godejcie gupot! – skwitowała Kaniowa i poszła na kawę do Cili pożalić się na swój los.