Jan II Dobry i srebro
Działo się to wczesną wiosną w tygodniu po niedzieli Laetare. Była tego roku pogoda przyjazna rolnikom niebywale, dlatego oracze wcześnie wyszli w pola, korzystając z błogosławieństwa niebios. Spieszno im było jednak, bo kto mógł przewidzieć, czy pogoda się nie odmieni i nie przedłuży prac. Nieraz tak bywa w agrarnej doli i niedoli, że zbyt wczesna radość łzami się kończy.
Książę Jan II Dobry, pan na Opolu, Strzelcach, Namysłowie, etc. etc., stał przed otwartym oknem i wzrokiem sięgał daleko, daleko na krzątaninę wieśniaków za murami grodu.
Lekki wiatr wiosenny, nieco jeszcze chłodny, niósł aż na Pasiekę zapach świeżo przeoranej gleby. Trudno było wytrzymać na wyspie opolskich książąt spoglądając bezczynnie z wysokości zamkowych okien. Gdzieś hen na horyzoncie uwijali się robotnicy na polach, a czujne oko dozorców i ekonomów może nie dodawało im sił, ale z całą pewnością pozbawiało odwagi, żeby spocząć chwilę więcej, niż było wolno.
Gdy tak książę Jan z wysokości najwyższych kondygnacji zamkowych lustrował fragment swoich włości, nagle na parapet przyfrunęła sroka. Najpierw podreptała w miejscu, chcąc stanąć zapewne, a potem jakby z lekka przysiadła. Wcale się nie bała stojącej w oknie osoby księcia. Bezczelnie spoglądając mu głęboko w oczy, zabrała się do wydziobywania ołowiu z witraży. Huknął więc na ptaszysko i zgonił energicznym ruchem ręki, zamknął okno i zwołał służbę.
– Konie kulbaczyć! – rozkazał. – Czas wiosnę powitać pod bramami Opola.
Tymi słowy wywołał niemałe zamieszanie. Jego stary sługa i najbliższy dworzanin zarazem, aż usta otworzył z wrażenia. Jan Dobry rzadko opuszczał zamek książęcy na Pasiece z kilku powodów, o których wspominać nigdy nie chciał. Przede wszystkim nie czuł się już w pełni sił, bo młodość dawno zostawił gdzieś w kozielskim więzieniu, a może ją utracił po nyskiej, zdradzieckiej tragedii, która brutalnie pozbawiła życia jego młodszego brata Mikołaja. Nie lubił o tym wszystkim głośno wspominać, ale myślami i w modlitwie był z najbliższymi codziennie.
Wszystko było gotowe do drogi, książę i niewielki towarzyszący mu orszak siedzieli na koniach. Wtedy znowu pojawiła się sroka. Zaskrzeczała z pobliskiego drzewa, a następnie zerwawszy się do lotu cały czas towarzyszyła im w drodze.
Dzień miał się ku końcowi, kiedy wracali na Pasiekę. Książę odwiedził jeszcze groby braci Ludwika i Mikołaja w kościele franciszkańskim, dlatego było już dawno po zmierzchu, gdy zmęczony udał się na spoczynek.
Pokojowiec, kłaniając się nisko w sieni zamkowej, zagadnął:
– Wasza książęca mość, ktoś czeka…
– Później, nie teraz – przerwał książę łagodnie, ale jednoznacznie stanowczo. Nie przewidywał dzisiaj żadnego spotkania. Jedno, co chciał dzisiaj zrobić, to odpocząć i w cichej modlitwie porozmawiać jeszcze chwilę ze swoimi zmarłymi. Poszedł na górę stromymi schodami dla służby i zamknął się w swojej ulubionej komnacie.
Przedtem jednak rozkazał przynieść dzban wody i bochen czerstwego chleba, tak bowiem wyglądała jego wielkopostna wieczerza. Na odchodnym sługa odezwał się cicho, wpierw chrząkając, jakby chciał pana swego wyrwać z kręgu myśli.
– Wasza książęca mość, ośmielam się zwrócić uwagę łaskawości, że czeka i prosi o wysłuchanie pewien przybysz.
– Jutro z rana po mszy! Padam z nóg – uciął władca krótko.
– Ale… – wtrącił sługa nalewając wodę do srebrnego kielicha, a książę spojrzał z ukosa niezbyt ukontentowany.
– Jakież to „ale” jest ważniejsze od mojego rozkazu? – książę Jan zmarszczył brwi.
– To jest wysłannik od jego miłości margrabiego Jerzego. Ma pismo z pieczęciami. Czeka już od południa i mówi, że jeszcze o świtaniu musi Opole opuścić.
– Jeśli będzie natarczywy, to jeszcze wcześniej gród opuści… – burknął książę, zastanowił się przez moment i dodał:
– Od Jerzego, mówisz!? No, dobrze! Wprowadź.
Po chwili stał przed nim starzec i kiwał się w pokornych pokłonach, które na pierwszy rzut oka wcale nie podobały się księciu. Nie lubił przesadnych grzeczności, bo one zawsze zwiastowały fałsz i chytrość. Przyglądając się gościowi doszukał się jednak szlachetności rysów, co wcale nie wpłynęło na zmianę jego zamiaru chłodnego przyjęcia przybysza.
– Z czym do mnie przybywasz? Mów i przestań się kłaniać, bo wiatry wszczynasz! Spójrz, że płomień świecy drga i przygasa – rzekł książę kpiarsko.
– Wasza książęca mość… – zaczął gość głosem cichym, chropowatym, jakby dychawicznym. Pan na Opolu nie należał do strachliwych, ale słysząc słowa starca, poczuł się nieswojo, a gęsia skórka pokryła mu przedramiona.
„Chłodem wieje z wieczora” – pomyślał Jan II Dobry i służącego przywołał, żeby okna domknął. Nie dawał wiary, że to głos starca takie zrobić mógł wrażenie.
– Wiem, książę panie, że staranie jest wasze, coby kruszec srebrny znaleźć. Z pomocą tedy przychodzę. Sposób na bogactwo pragnę wam przekazać taki, że Śląsk cały zwojujecie i ziemie przyległe – mówił przybysz.
– Srebra i ołowiu szukają wysłani przeze mnie umyślni, com ich prawem takim obdarzył. Skoro znajdą je, jako też inne dobra podziemne, wierz mi, że nie będzie takiemu służyło, kto chce orężem ziemię sobie czynić poddaną. Ziemię śląską jedynie pracą rąk ludzkich można zdobyć i pot, nie krew przelewać.
– Nie śmiałbym się z tym nie zgodzić, wasza książęca mość! Są jednak sposoby, co tę pracę łatwiejszą czynią, fortele przeróżne umysłem człowieka poczynione i z dodatkiem błogosławieństwa, którego ten umysł jeszcze ogarnąć nie potrafi.
– Poprawa ludzkiego trudu nie może być oszukiwaniem Boga, który kazał ciężko człowiekowi pracować. Jako potomkowie Adama i Ewy kapiącym z czoła potem świadczymy, że szatan zwyciężył tylko raz – ripostował książę. – Mówią o mnie, że jestem dobry, a to wcale nie oznacza, że głupi! I to sobie miej na baczeniu, zanim zaczniesz mnie kusić niedorzecznościami. Nie tak dawno był tu u mnie jeden taki, co chciał mi kamień filozoficzny sprzedać. Kazałem go litościwie potraktować i jeno z Opola wygnać.
To, co książę powiedział, żywo poruszyło starego przybysza i z niebywałym zainteresowaniem zaczął wypytywać o szczegóły.
– A który to z kamieni chciał sprzedać? Bo musicie wiedzieć, wasza książęca mość, że jest Eliksir Wielki, czyli Tynktura Czerwona, co w projekcji alchemicznej do złota prowadzi. Eliksir drugi, zwany Małym, a inaczej Tynkturą Białą, jest pomocny, gdy srebro chcecie uzyskać. Jest jeszcze Panaceum Vitae…
– Jeśli takie masz mi do przekazania rady, to nie kończ, ale odejdź, pókim cierpliwości nie stracił. Służba da ci posiłek, a przespawszy noc opuść Pasiekę! Szukajcie, a znajdziecie, tak mówią księgi świętej Ewangelii i żadnych innych czarów robić nie będę, bo to grzech!
W tym miejscu twarz starca pojaśniała. Nareszcie znalazł sposób, aby przekonać Jana do siebie.
– Racja to jak najbardziej święta i prawdziwa. A zważcie, książęca mość, że zaraz potem napisane jest: „pukajcie, a będzie wam otworzone”. Dlatego z pomocą tutaj jestem, bo wiem, jak zapukać. Spójrzcie łaskawym okiem, książę, na tę tarninową buławę. Jako że z kolczastego krzewu zrobiona, nie dotknie jej siła nieczysta szatana i moc innych plugawych demonów – to mówiąc przybysz podał pałkę księciu.
Ten ujął ją i jakby była gorąca przekładał z ręki do ręki, a starzec gadał dalej ściszając głos, gdyż w jego mniemaniu wielką tajemnicę przekazywał.
– To pałka z cudownej trójdzielnej tarniny, którą księżyc ucałował. Wyrwana ona została ręką siłacza. Mówią, że to pałka Herkulesa.
– Tak? Co jeszcze ciekawego powiesz? – Jan mówił z wyraźną kpiną w głosie, ale już bliski wybuchu gniewu.
– Jeśli trzykrotnie uderzycie panie, ziemia się otworzy i skarb swój ukaże!
– Wpierw ciebie po trzykroć palnę przez grzbiet tą pałką. Czyś ty Till Eulenspiegel jakiś albo inny cygan? Facecje będziesz sobie ze mnie robił!
Książę rozdrażniony trzykrotnie tarninową pałką stuknął z całą siła w posadzkę komnaty, aż echo się poniosło.
– Idź mi sprzed oczu błaźnie! – krzyknął.
– Trzykrotnie uderzyłeś! – zaśmiał się starzec szyderczo. – Spełnią się moje słowa!
Jan zamachnął się na niego pałką, ale w tym momencie starzec w srokę się zamienił, siła przedziwna okno otwarła i ptak wyfrunął na wolność.
Osłupiały książę splunął i rzucił z obrzydzeniem pałkę do palących się na kominie bierwion.
– Działo się to prawdziwie, a może tylko mi się zdawało? – mruknął do siebie.
Uspokoiwszy się nieco, otulił się skórami i drzemał. Całą noc zdawało mu się, że diabli w kominie piszczą.
Wczesnym rankiem przebudził Jana Dobrego dzwon na jutrznię. Książę przeciągając się przywołał służbę. Koła młynów na brzegach Odry wyglądały jak przykucnięci, barczyści rybacy mocujący się z siecią. Klekotały z cicha rozchlapując wodę swoimi łopatkami, jakoby modląc się o dobry chleb powszechny. Sługa, zamiast szykować wszystko do porannej toalety księcia, grzebać zaczął w kominie.
– Czego tam szukasz? – zapytał książę i usłyszał odpowiedź, która wprawiła go w osłupienie.
– Wczoraj, kiedy wychodził od was mości książę, tan dziwny starzec, powiedział, żebym rano pogrzebał w palenisku, bo coś tam znajdę…
– Wychodził, mówisz? Mnie się zdawało, że wyfrunął! – powiedział książę i, prawdę mówiąc, bardzo był kontent z tego, co usłyszał. Widocznie przemiana starca w ptaka była tylko złudzeniem albo pewnie snem.
– Tak, panie! Prawicie dobrze, jak ptak spłoszony wyfrunął i powiedział mi też, żeście są bardzo rozgorączkowani i źli na niego i teraz chcecie mieć spokój. Ja tylko przez szparkę w drzwiach spojrzałem, czy wam aby krzywdy nie uczynił. Chrapaliście wasza książęca mość zdrowo, więc spokój wam dałem.
Książę Jan chciał uporządkować myśli, a ten kłapał i kłapał gębą jak wielkotygodniowa kołatka.
– Nie gadaj tyle, dogrzebałeś się czego w popiele? – zapytał zniecierpliwiony Jan.
Sługa przyglądał się czemuś, dmuchał, żeby oczyścić z reszek popiołu i wycierał poślinionym palcem.
– Kolczasta jakaś gałązka, Boże Wszechmogący, jakoby kawałek cierniowej korony z figurki Chrystusa ukrzyżowanego.
– Głupiś! To gałązka tarniny!
– Zda się, że ze srebra! To jakieś czary tutaj wyprawiał ten obcy!?
– Jakie czary, jakie czary! Wypluj te plugawe słowo – książę zrugał służącego i dodał:
– Kazałem mu wytopić ciernistą gałązkę ze srebra, którą mam zamiar w Wielkim Tygodniu w katedrze ofiarować. A że szło mu niemrawo, to go przegoniłem – władca łgał jak z nut, był świadomy, że nie powinien opowiadać słudze o szczegółach wczorajszego zajścia.
– Pozostawmy całe wydarzenie, co było, to było i wracać do niego nie trzeba. Wnet o wszystkim zapomnimy – tymi słowami chciał książę zakończyć tę krepującą dla niego sprawę. Mylił się jednak bardzo, sprawa nie zakończyła się wtedy, ani przez kolejne wieki.
Minęło dni kilka, a w zamku na opolskiej Pasiece zjawił się Piotr Wrochem, pan na Tarnowicach. Zamknęli się z księciem w komnacie i długo rozmawiali o czymś skrycie. O czym? Można się tylko domyślać, że o przyszłości państwa bytomskiego. Na koniec narady książę wielce zadowolony rzekł, popijając miód ze szklanicy:
– Całe swoje życie Bogu ufałem, ku Jego chwale ziemie swoje trzymam i godnemu następcy chcę w ręce oddać. Stary już jestem i niejedno przeżyłem, dlatego chcąc czynić dobrze, jedynie mądrych dobieram doradców. A i tak często sam nie wiem, czy z aniołem mam do czynienia, czy z szatanem, kiedy podszepty jakieś słyszę. Dobrze, że jeszcze głowę swoją mam i ona mi dyktuje, co roztropne. Powiedzcie mi panie Piotrze, kiedy ten wieśniak Rybka bryłę srebra wykopał?
– Jakoś to było w tygodniu po niedzieli Laetare, wasza książęca mość – odpowiedział Wrochem i ciągnąc dalej zapytał:
– Książęca mość, a ma to jakieś znaczenie?
Książę Jan zaśmiał się pod wąsem i zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie, teraz, kiedy srebro wyskoczyło spod ziemi, nie ma już żadnego znaczenia, a pytam jedynie z ciekawości.
Na oknie komnaty usiadła wtedy sroka i energicznie stukała w ołów łączący szybki witraża. Książę tym razem jej nie zgonił.