Dr Koch i zmory
W tarnogórskim szpitalu miejskim mieli wielki problem. Chorych było coraz więcej, umierali, a sposobu na to nie było. Dyrektor miał podejrzenia, co to jest. Jednak w postępowaniu leczniczym ważne jest, żeby, prócz wykrycia przyczyn choroby, także ją skutecznie zwalczyć. To ostatnie jest zdecydowanie najważniejsze dla chorującego, który w skrajnym wycieńczeniu mało interesuje się czym innym. Podejście dobrego lekarza musi być zgoła odmienne. Powinien dotrzeć do przyczyn, zlikwidować je, a potem tak zmienić środowisko, żeby czynnik patogenny zlikwidować albo przynajmniej ograniczyć. Tak właśnie rozumował doktor Koch, kiedy, przebywając w Tarnowskich Górach z wizytą u brata, dowiedział się od niego, że coś niedobrego dzieje się z mieszkańcami. Zaproponował pomoc. Paniki wielkiej nie było, ale pamiętając niedawną zarazę, która przetrzebiła ludność, wszyscy odpowiedzialni za miasto i okolicę woleli na zimne dmuchać.
– Jeśli pan, kolego, potrafi nam pomóc, to tylko tyle mogę powiedzieć, że Bóg nam pana zesłał – powiedział dyrektor szpitala, doktor Padiera. – Pokażę panu pacjentów.
– Może Bóg zesłał, może mój brat, a może jeden i drugi – odpowiedział doktor Robert Koch, uśmiechając się łagodnie. – Wszystkie opisane przez pana objawy sugerują jedno – anthrax. Ale przejdźmy do pacjentów, bo nasze rozważania na nic się zdadzą bez oględzin.
Obraz choroby był bardzo charakterystyczny. Pacjenci leżeli w gorączce bardzo osłabieni krwawymi wymiotami i biegunką. Na ich ciele widniały pęcherze – w większości czerwone, ciemne bardzo, przechodzące w czerń. Lekarze stanęli przy ostatnim z pacjentów – starym, wyniszczonym chorobą i życiem pewnie też, człowieku. Zakonnica robiła mu zimny okład na czoło i próbowała podawać lekarstwo. Poiła go trochę na siłę, mężczyzna krztusił się i wypluwał podawany środek.
– Tak, to jest bezwzględnie wąglik, zbyt odkrywczy nie jestem w tym stwierdzeniu. Teraz należy szukać jego źródeł – powiedział Koch. – Z tym będzie trochę zachodu. Wykrycie zakaźnika jest proste, lecz jak on się do organizmów tych nieszczęśników dostał?
– Panie doktorze! Ja wiem, co to jest – odezwał się stary człowiek. Odsunął rękę siostry i ochrypłym głosem mówił dalej. – To zmory, one nas wykończą. Niech mnie pan ratuje, bo nie mam już sił z nimi walczyć.
– Przestańcie, Grzegorzu, paplać bzdury – przerwał mu Padiera. – Pan doktor się fatyguje, żeby was zbadać, a wy zabobonami go raczycie. Co sobie o nas pomyśli?!
– Ależ, panie kolego, proszę mu pozwolić mówić, posłucham z przyjemnością.
– Zmora, panie doktorze, lęgnie się w babie młodej i czerwonej po gębie. Za dnia jest szykowna i pobożna. W kościele pięknie śpiewa, a nocą, kiedy zaśnie, dusza jak mysz malutka z niej wychodzi… Z gęby jej wychodzi, baba leży jak nieboszczyk, ale nie blady, nie! Czerwona po gębie i nie dycha, bo dychanie to duszy robota, a dusza wychodzi z niej z tą myszą… Leci taka myszka do sąsiada i przed drzwiami zamienia się w słomkę, cieniutką, cieniuteńką, żeby przez dziurkę od klucza wejść i śpiącemu żywot wycackać. Ja te zmory wszystkie w Tarnowskich Górach znam! Wiem, gdzie która mieszka, chciałem je poniszczyć, a one zmówiły się i teraz leżę niemocny i wykończony… Zmorami i życiem w tym mieście, gdzie jak nie Skarbnik, to wiedźma, albo diabeł! Mówią, że nawet anioły tutaj poszarzały. Ja, panie doktorze, miłuję to miasto i wszystkich, ale dusi mnie moc tajemna. Jak nie wierzycie, to idźcie na pola, gdzie co noc wietrunki dymią i wabią głupków, co skarbów szukają. Tutaj nawet mocniej tupnąć nie można, bo zaraz Skarbnik dziurę zrobi pod wami i wpadniecie pod ziemię w stare chodniki! Powiedzcie, doktorze, czy umrę? Ja się śmierci nie boję, tylko chcę umrzeć tak do końca. Nie, żeby snuć się po Lyszczu i Blaszynie, i ludzi gnębić, a samemu męki pośmiertne odczuwać. Ja chcę umrzeć!!! – Zaczął charczeć i uniósł się na łożu stary, jakby chciał uciekać. – Niech pan idzie na Karłuszowiec. Tam po łąkach wiedźma lata nocą i bydło truje, a o północy ze strachem na wróble kramarzy i złe nici przędzie. W południe, kiedy słońce przygrzeje, strachowi głowa się rozpala i kurz z niej jak dym wyfruwa. Nikt mi nie wierzy, nikt, a ja to widziałem! Tam latem, jak przefrunie południca, to cielęta z dwiema głowami się rodzą!
Koch słuchał z zainteresowaniem, bo wiedział, że w każdej baśni tkwi jakiś ułamek prawdy. Inni byli już wyraźnie tym bajdurzeniem znudzeni.
– Dobrze, już dobrze, Grzegorzu, doktor wszystko sprawdzi – siostra uspokajała starca.
– Wyjdźmy, kolego, bo ten szaleniec nie uspokoi się – powiedział doktor Padiera, a już na korytarzu dodał:
– Daję mu kilka dni życia, góra – tydzień. To dziwak, pastuch z Karłuszowca. Kiedyś był tam stangretem, ale zbzikował i z litości, żeby nie umarł z głodu, krowy pasie.
Koch chwilę jeszcze porozmawiał z dyrektorem szpitala miejskiego, a potem wsiadł do bryczki i pojechał na rynek na umówione spotkanie z bratem, inżynierem z tutejszej huty.
Było jesienne przedpołudnie. Jak zwykle o tej porze, liście większości drzew żółkły i czerwieniały, zrobiło się chłodno, wicherek wiał wzdłuż ulicy Górniczej, którą jechał. Mijał domy górników – niskie, ze spadzistymi, wysokimi dachami, krytymi gontem u bogatszego, a zwykłą słomą u biedoty. Małe dzieci, niezdolne jeszcze do pomocy ojcom pod ziemią, przystawały pod ścianami i rozdziawiając gęby albo dłubiąc w nosie, przyglądały się przejeżdżającym. Co odważniejsze wieszały się tylnych resorów, musiał stangret kilka razy smagnąć w tył batem. Lepiej niech poczują piekący smak rzemienia, niżby któreś miało pod kołami zginąć, albo kaleką zostać.
Hugo czekał w winiarni Sedlaczka mieszczącej się w niegdysiejszym starostwie. W cienistej, chłodnej sali popijał dobre wino i z niecierpliwości kręcił wąsa. Brat spóźniał się, a mieli jechać zwiedzać miasto i okolice.
– Jesteś w końcu! I nie mów, że zgubiłeś zegarek, bo na wieży kościoła są aż cztery – Hugo nie taił złośliwości.
– Trzeba było pójść ze mną do lecznicy, przekonałbyś się, że powinienem tam jeszcze dłużej posiedzieć.
– Jest aż tak źle? – zapytał Hugo zmartwionym głosem.
– Nie wiem jak odpowiedzieć, straszyć cię nie mam zamiaru, ale wesoło nie jest. Mam do ciebie kilka pytań w związku z tą sprawą. Zamówmy wino i chwilę porozmawiajmy, bo muszę mieć większą wiedzę przed wycieczką po zatrutych miejscach – zaproponował Robert, a rozglądając się wkoło dodał: – Przyjemny to lokal.
Roberta bardzo interesowało odprowadzanie z miasta nieczystości.
– Jest to bardzo sprawnie załatwione. Wszystkie fekalia z rynku i przyległych ulic spływają do Rowu Blaszyńskiego, a ten dalej do starych płuczek na Stole – wyjaśnił Hugo.
– A Karłuszowiec to gdzie?
– Tam jest zarząd dóbr hrabiowskich, a dalej, w kierunku Bobrownik, jeden z folwarków Donnersmarcków.
– W związku z tym, co dzisiaj widziałem w miejskiej lecznicy, co tam usłyszałem, mam wrażenie, że powinniśmy udać się najpierw nad ten rów, jak mu tam…
– Blaszyński – dopowiedział Hugo Koch.
– Właśnie, Blaszyński, a potem odwiedzić Karłuszowiec – zaproponował Robert.
– Mieliśmy oglądać coś innego niż ścieki – delikatnie zaoponował Hugo. – Ale jeśli…
– Tak masz rację – przerwał mu brat. – Robimy to „jeśli”. Kupię na drogę jakiś trunek, to nam ohydę wyprawy umili i doda odwagi w przypadku napotkania dziwnych zjaw, o których opowiadał w szpitalu stary pastuch.
Rów Blaszyński cuchnął okropnie. Zwłaszcza w upalne dni. To, co w nim płynęło, nie wzbudziło u doktora Kocha optymizmu w rozważaniach na temat zdrowotności mieszkańców. Nad śmierdzącą rzeczką unosiły się roje much i, bzycząc hałaśliwie, odstraszały chcącego podejść bliżej. Brzegi porośnięte pokrzywami, lebiodą i innym zielskiem, bardziej jeszcze podkreślały koloryt obrzydlistwa.
– Ta ciecz jest już dla życia stracona – skomentował Hugo.
– Niestety nie! – odparł Robert. – Ona żyje, lecz to, co w niej teraz się kryje, jest letalne. To rzeka śmierci.
Potem bracia udali się na wizytę do zarządcy dóbr hrabiowskich. Tutaj, przy lampce koniaku, po kilku kurtuazyjnie wymienionych zdaniach, rozmowa zeszła na tematy interesujące doktora Kocha.
– Drogi panie dyrektorze, w związku z wieloma przypadkami wąglika u ludzi, czy nie zechciałby pan udzielić delikatnych i zgoła poufnych informacji? – zapytał Robert.
– Ależ proszę bardzo, tu nie ma mowy o jakichś tajemnicach w fałszywym tego słowa znaczeniu. Wszystkim związanym z rodziną hrabiowską leży głęboko na sercu dobro ogółu. Proszę doktorze o sprecyzowanie zagadnienia.
– Istotna jest zachorowalność wśród zwierząt. Mianowicie upadki, choroby.
– Drogi doktorze, nikogo to nie zdziwi, że czasem jakaś krowa na folwarku padnie, ale to, co się dzieje się w tym roku od wiosny, doprowadza do obłędu moich pracowników. Zaczęło się od tego, że jednego dnia padły dwie krowy, chociaż nic im nie dolegało. Ukarany został pastuch, Grzegorz. Sam się o to niejako prosił, bo rozpowiadanymi bzdurami zasugerował fornala. W dodatku biegał po pastwiskach i polach odczyniając uroki. Ukaranie Grzegorza nie poprawiło zdrowia karłuszowickiego stada. Choroba dotknęła następne sztuki. Bydło traciło apetyt! Niektóre krowy i woły dyszały ciężko jak parowóz z Oppeln-Tarnowitzer Eisenbahn, kiedy już rozpędzony gna ku Brynkowi. Sytuacja nie była wesoła, bo zwierzęta dostały krwawej biegunki. Następne sztuki padły uduszone. Grzegorza wtedy nie ukarano, bo nie było mu co zabrać, ale zarządca zawyrokował, że winni są ci, którzy pasze szykują, gdyż bydło jeść nie chce. No i do kompletu winą obarczył dojarki, bo krowy mleko traciły. To postępowanie również niczego nowego nie wniosło, bydło chudło i padało. Żadne znane leki nie pomagały, dwóch konowałów głowiło się nad problemem i nic, bezskutecznie! Najgorsze, że zaczęły chorować konie. Wtedy zarządcę dopadł strach okrutny, bo wiedział, że on jest następny w kolejce do ukarania. Był o tyle w gorszej sytuacji, że biedota nie miała nic do stracenia, ale on wszystko. W chwili obecnej sytuacja niezmiennie wygląda podobnie. Trochę jakby upadki były mniejsze, ale stado wygląda kiepsko.
Bracia wysłuchali relacji, a Robert tylko kiwał głową. Był pewien, że folwark karłuszowicki jest systematycznie zakażany wąglikiem z Blaszany.
– Teraz należy pobrać próby do badań mikroskopowych. Za pana, dyrektorze, zgodą, pójdę na pastwiska i pola. Własnoręcznie muszę to zrobić – rzekł, a kiedy brat jego wykonał gesty dające do zrozumienia deklarację pomocy, ostro zaprotestował. – Nie, nie! Lepiej niepowołanym tam nie chodzić. Wiele mi nie pomożesz, a zagrożenie jest znaczne.
– Braterska miłość nie pozwala ci narażać mnie na obcowanie ze zmorami, albo pragniesz sam spotkać którąś i towarzystwo jest ci nie w smak? – kpiarsko zapytał Hugo i wszyscy parsknęli śmiechem.
I poszedł doktor Koch, zabrawszy ze sobą swoja torbę lekarską i flaszkę sedlaczkowego wina dla dodania sobie animuszu. Szedł ścieżką polną i co kilkadziesiąt kroków pobierał do metalowych pudeł próbki z gleby i trawy. Bardziej patrzył pod nogi niż przed siebie i w pewnym momencie o mały włos, a wpadłby na kogoś. Już chciał powiedzieć „przepraszam”, kiedy podniósłszy głowę zobaczył przed sobą stracha na wróble. Wystraszył się nieco, a potem łyknąwszy spory haust wina chciał pójść dalej. Lecz strach przemówił!
– Nie tak prędko, doktorze, chyba ma pan czas na krótką pogawędkę?
– Niech cię mój czas nie obchodzi, zajmij się swoim!
– Mój czas stoi w miejscu, jestem jak zegar słoneczny, trwały i niezmienny, a wszystko obraca się wokół mnie – powiedział strach uśmiechając się przy tym w sposób zdradzający niechęć i złośliwość wobec rozmówcy.
– Tylko tak ci się zdaje, słomiana głowo, bo wkopany w ziemię nie masz możliwości poruszania się.
– Stoję, to fakt, ale moja myśl krąży i dzieło moje rozsiewane po polach niszczy je i was, ludzi, wykończy.
– To bakterie z brudu wykończyć mogą ludzi, ty jedynie możesz przestraszyć kilka ptaków, które jeszcze się nie poznały, że wyglądem tylko pozorujesz człowieka, a w rzeczywistości jesteś smutną kukłą – powiedział Koch i zdziwił się, że rozmawia z polnym strachem.
– Ja ci dam smutną kukłę, jeszcze mnie popamiętasz! – Syknął przez słomiane zęby strach i wypuścił spod kapelusza obłok żółtego kurzu. Rozsiał się proszek po okolicy i w mig wyrosły z niego żółte kwiatki.
Widząc takie zjawisko, doktor przeraził się co niemiara. Wziął nogi za pas i czmychnął w kierunku zabudowań. Zziajany i spocony, oprzytomniał dopiero przed budynkiem dyrekcji.
– Trunek za mocny, wrażeń zbyt dużo i przegrzanie mózgu – powiedział do siebie.
Otrzepał płaszcz z kurzu, zostawił w bryczce swoją torbę. Przed pójściem do kancelarii zarządu umył starannie ręce, a potem był gotów wypić filiżankę kawy zaproponowaną przez dyrektora.
– Jak doktorze? Spotkał pan zmory?
– Te tarnogórskie zmory należą do najgorszych. Są małe i gołym okiem niewidoczne. Jeśli ich nie pozabijacie, to marny wasz koniec – rzekł doktor Koch.
– Co pan radzi? – postawił pytanie dyrektor.
– Tutaj pomoże ogień. Spalcie wszystką paszę z waszych pól i łąk. Może nie naraz, żeby pożaru nie wzniecić, ale pod nadzorem służby ogień podłożyć na pastwiska. Spalić wszystko – zawyrokował doktor i dodał: – Żółte kwiaty i stojącego tam stracha na wróble też, a może przede wszystkim. Ma ten stary pastuch rację, Tarnowskie Góry to niesamowite miejsce. Przede wszystkim jednak należy zaprzestać nawożenia pól osadami z Rowu Blaszyńskiego.
Wszystkie zalecenia wykonano, problem przeszedł do historii i prędko o wszystkim zapomniano. Robert Koch natomiast nie pozwolił, aby historia zapomniała o jego dziełach. Zrobił światową karierę bakteriologa. Już rok po tarnogórskich wydarzeniach zachwycił swoimi badaniami profesora Ferdynanda Cohna we Wrocławiu. Profesor ogłosił wyniki badawcze na temat wąglika w czasopiśmie, które redagował. Koch stał się sławnym naukowcem. Zastanawiające jest to, czy i jego przypadkiem w podeszłym nie dopadła zmora? Mądry, pracowity i z ogromną wiedzą, porzucił żonę i dał się uwieść młodszej o 30 lat aktorce.
Kilka dni po wyjeździe Kocha z Tarnowskich Gór, zmarł w szpitalu stary Grzegorz, pastuch z karłuszowickiego folwarku. Pogrzeb miał taki jak całe życie: biedny i smutny. Niewiele przyszło ludzi, ot rodzina i kilku znajomych. Przyszło też kilka młodych kobiet, młodych i rumianych, widać, że z bogatszych rodzin. Płakały rzewnymi łzami i lamentowały jak zawodowe płaczki.
Rzuciły na mogiłę żółte kwiaty, które podobno wrosły od razu w ziemię i zapuściły długie korzenie. Nie udawało się ich wypielić żadnym sposobem, stale odrastały. Kiedy wyszarpywano garście żółtego zielska, słychać było ciche stękanie spod ziemi, jakby skargę Grzegorza gnębionego po śmierci. A może ostrzeżenie, żeby nie zapominać o tym, co się wydarzyło?