Zaklęty kunszt
Dwaj bracia, tarnogórscy gwarkowie, na kilku kopalniach mając sporo zysku, kupili wspólnie połacie lasu w Lasowicach i na Pniowcu. Drzewa sobie rosły, a bracia żyli z wykopanego w podziemiu bogactwa. Aż przyszedł taki czas, że mogli mieć jeszcze więcej dochodu – ze sprzedaży drewna na potrzeby górnictwa i hutnictwa. Przyszłość jawiła się w jasnych barwach, ale pracy przybywało i nie można było wspólnie zajmować się jednym i drugim. Dlatego podzielili się obowiązkami. Starszy doglądał gór, a młodszy dostaw drewna.
Kiedy w życiu dwóch ludzi dochodzi do dzielenia nawet najmniejszego dobra, już zainteresowanie tym wszystkim wykazuje diabeł. Cóż dopiero się dzieje, gdy dobra jest zbyt dużo. Wtedy już nie jeden, ale cała banda szatańskich doradców wkracza w akcję. Koniec jest taki, że jedynie kusiciele mają z tego pożytek, dlatego potocznie mówi się, że wszystko diabli wzięli.
Tak się stało i tym razem. Zamiast podzielić się sprawiedliwie zarobionymi pieniędzmi, zaczęli bracia wymyślać swoją sprawiedliwość. Jednemu i drugiemu wydawało się, że więcej pracuje i więcej z tego powodu musi dostać. Potem rzucać zaczęli na siebie oskarżenia o oszustwa, co spowodowało, że definitywnie postanowili majątek podzielić. Z kopalniami nie było większego problemu, w urzędzie górniczym podzielili kuksy na pół. Gorzej wyglądało z lasem.
Najpierw podzielił im las miernik, ale jeden z braci miał pretensje, że dostał zbyt rzadki kawałek. Nie było innego wyjścia: sprawa trafiła do sądu górniczego. Orzekający tylko głowami kręcili ze zdziwienia, słuchając wszystkich wywodów tak jednej, jak i drugiej strony. Nie z tego powodu, że były niesłuszne, ale dlatego, że takiej zapalczywości i nienawiści już dawno nie widzieli. Górmistrz Jan Trapp, przewodniczący sądowi, łapał się za głowę. W końcu, chcąc uspokoić braci, powiedział:
– Więcej w słowach waszych złości niż rozsądku. Jeśli chcecie sprawiedliwości, musicie najpierw porachować drzewa, a potem sąd orzeknie, czy krzywda się stała przy podziale.
Kiedy bracia liczyli drzewa i nawet najdrobniejsze krzaczki, znowu w kilku diabłach znaleźli pomocników. Kłócili się kilka dni, na ostatek pobili w lesie tak nieszczęśliwie, że młodszy starszego zabił.
Mówią mądrzy ludzie, że bratobójstwa to się nawet diabły wstydzą. I dlatego wszyscy piekielni doradcy uciekli, pozostawiając zabójcę samego w lesie. Nastała głucha cisza, żaden ptak nie zakwilił, wiatr kołyszący koronami sosen zastygł na chwilę ze zgrozy. Morderca wiedząc, że nikt nie widział całej tragedii, wykopał szybko głęboki dół pod jednym z drzew i tak pochował swoją ofiarę. Musiał mieć bardzo zatwardziałe serce, bo sypiąc ziemię na zwłoki, zamiast modlitwę przynajmniej jakąś odmówić, jeszcze mamrotał pod nosem tak:
– I po co ci to było? Nie mogłeś się ze mną pogodzić? Masz za swoje, chciałeś mieć las, to go będziesz miał na wieki. Teraz ja będę sam gospodarzył, a w ciebie niech korzenie wrosną, niech się drzewa ulitują i nad tobą płaczą!
W złej dla siebie chwili to powiedział, bo przelatywała akurat nisko nad lasem gromada aniołów. Usłyszeli prośbę mordercy i postanowili, że tak się też stanie.
Kiedy sąsiadowi pies zdechnie, to zaraz wszyscy widzą, że go nie ma, a cóż dopiero, jak człowiek długi czas się nie pokazuje. Zaczęto szemrać w Tarnowskich Górach, że coś się złego jednemu z braci stać musiało. Dlatego cała sprawą zainteresowały się władze i górmistrz wezwał żyjącego, żeby wytłumaczył, co się stało.
– Krążą po mieście takie głosy, że zły los spotkał twojego brata. Co na to mi odpowiesz?
– Gwarkami jesteśmy, ludźmi wolnymi, a świat jest wielki.
– Świat jest wielki, a ziemia głęboka, sam o tym wiesz, wiele tajemnic może ukryć – odparł Jan Trapp.
Wezwany czoło zmarszczył i spoglądając gniewnym wzrokiem zapytał:
– Czy wy mnie, panie górmistrzu, o coś podejrzewacie?
– A miałbym o co podejrzewać? No, jest o co? Tylko zapytać chciałem o brata i to wszystko – rzekł górmistrz, ale rozmowy nie kończył, bo przypuszczał, co się stać mogło i liczył, że w dłuższej rozmowie tamten w końcu chociaż trochę zdradzi tajemnicy.
Morderca też był nie w ciemię bity. Zrozumiał, że trzeba jakoś nieobecność krewnego, i wspólnika pospołu, wytłumaczyć. Zmienił ton swojej wypowiedzi i, niby zwierzając się górmistrzowi, zaczął lamentować. Że z bratem chciał ugody, ale on twardo przy swoim obstawał, że niepotrzebnie wiele złego sobie powiedzieli, że źle zrobili wywlekając rodzinne brudy publicznie.
– W końcu, panie górmistrz, w wielkim żalu rozstaliśmy się. Rzekł mi, że do Olkusza pójdzie, albo do Czech, bo tutaj dla nas dwóch miejsca nie ma. Pozbierał się i bez pożegnania nie wiem gdzie poszedł, a ja z żalu cierpię wielce i z tej przyczyny, że źle o mnie szemrają na mieście.
Górmistrz Trapp wysłuchał wszystkiego i nic innego nie mógł zrobić, jak tylko uwierzyć.
Mijały miesiące, przyszła jesień. Liście drzew straciły swoją zieloną soczystość, a potem nabrały, jak co roku o tej porze, kolorów żółci, brązu i czerwieni. Poszedł bratobójca do lasu sprawdzić, jakie drzewa kazać wyciąć. Kiedy znalazł się blisko miejsca zbrodni – struchlał. Korony dębów pokryte były krwiście czerwonymi liśćmi. Mało tego! Zdawało mu się, że wiatr gwizdał smętną melodyjkę, do której wtóru drzewa szeptały:
– Brat morderca, brat morderca…
Wystraszony uciekł stamtąd, spluwając za siebie i kazał drwalom następnego dnia wyciąć wszystko. Chciał dęby przeznaczyć na spalenie, ale kiedy zapłonęły u niego w domu na kominie, znowu odezwały się odgłosy. Iskry strzelały na połowę izby i prychały:
– Bandyta! Bandyta!
Dlatego zostawił drewno, żeby schło sobie i dla bezpieczeństwa nie zbliżał się do pryzm. Aż któregoś dnia znalazł się dobry kupiec. Górmistrz Jan Trapp kupił wszystko na budowę nowego kunsztu odwadniającego. Cieszył się morderca, że pozbędzie się drewna i nawet się wiele nie targował, chociaż było naprawdę dobrego gatunku i mógł wydusić więcej pieniędzy.
Jednego razu przyszli do pana Trappa dwaj robotnicy, którzy obsługiwali ów nowy kołowrót odwadniający. Długo miętosili czapki nie wiedząc jak zacząć swoją przemowę.
– Nie wiemy, jaśnie panie, jak o tym wszystkim mówić, bo strach nas ogarnia okrutny – zaczął w końcu jeden z nich.
– Coś dziwnego się przy kunszcie dzieje nocą. Jęczy i stęka, jakby komuś cierpienie zadawano.
Zaśmiał się górmistrz, wiedział bowiem, że przy kieracie nigdy ciszy nie ma.
– Zwidy jakieś macie, bo nie daję wiary, żebyście pijani do roboty chodzili – w tym miejscu ton jego głosu stał się groźny, bo pijaństwo tępione było na kopalniach bezwzględnie.
– Jaśnie panie, nie mielibyśmy śmiałości takiego zła uczynić! – odparli prawie chórem bijąc się w piersi.
– A żebyście wiedzieli, panie górmistrzu, że to nie wszystko jeszcze – dodał ściszonym głosem jeden z nich. Kiedy ze strachu pacierz odmawiamy, to z kunsztu leje się czerwona woda!
– Prawdę on mówi, jaśnie panie! – potwierdził drugi. – Całkiem jakby zmieszana z krwią. I tak jest, póki „pater noster” nie skończymy!
Górmistrz pokiwał głową i przyrzekł, że osobiście zjawi się w następną noc i sprawdzi, co się dzieje.
Jak obiecał, tak zrobił. Późnym wieczorem, w towarzystwie wójta i dwóch strażników miejskich, poszedł do szybu, na którym stał tajemniczy kunszt. Cały mechanizm zgrzytał i zawodził, konie prychały i nic specjalnego się nie działo. Urzędnicy patrzeli na siebie i tylko kiwali głowami.
– Coś się wam musiało w głowach pomieszać – rzekł ostro wójt, bardzo niezadowolony, że go po nocach daremnie ciągają.
– Upraszamy się łaski, żeby jeszcze trochę, do północy poczekać – powiedział jeden z robotników, a inni, którzy też przy kunszcie pracowali, do prośby się przyłączyli twierdząc, że i oni głosy i krew zauważyli.
– Pater noster, qui est in caeli, sanctificetur nomen tuum – zaczął się modlić po łacinie któryś pracujących, a wtenczas stało się z kunsztem coś dziwnego. Blasku nabrał większego, chociaż nikt kolejnego kaganka nie zapalił. Obracany bęben zaczął z lekka pęcznieć i klęsnąć, wyglądało to jakby urządzenie oddychało z wielką boleści.
Brat mnie zabił, brat mnie zabił
i pogrzebał w środku lasu,
kto się znajdzie i tak sprawi
żeby karę miał zawczasu!
Przerazili się wszyscy obecni, a kiedy z rur popłynęła woda krwista, pobledli i zaczęli się żegnać.
Górmistrz, wracając do domu, początkowo dumał, co by to mogło być. Chodził do rana po izbie, a o wschodzie skojarzył wszystkie fakty. Pewnie pierwsze promienie rozjaśniające widnokrąg użyczyły swego dobrodziejstwa jego głowie. Do tego dzwon gwarkowski, szychtowy, oznajmiający Tarnowskim Górom początek dnia pracy, dźwiękiem rozbudził w nim pomyślunek. Pacnął się w czoło otwartą dłonią, aż mu się łysina zaróżowiła.
– Już wiem, co się stało! – krzyknął i ubrawszy się, pobiegł do urzędu.
Tam zaraz rozkazał przyprowadzić brata mordercę i tak mu rzekł:
– Brata swojego zabiłeś i pogrzebałeś w lesie!
– Kto wam takich bredni naopowiadał? – zaprzeczył tamten głosem świszczącym, bo mu ze strachu gardło wyschło.
– Kołowrót zrobiony z twojego drewna wszystko wyśpiewał!
Bratobójca, słysząc takie argumenty, poczuł, że jedyną ucieczką od kary jest wyśmianie górmistrza.
– Nie darmo mówią, żeście panie Trapp szaleniec! Nocą po kunsztach chodzicie i w pisku kieratu oskarżenia słyszycie! Jak tylko wyjdę na rynek, wszystkim opowiem, żeście całkiem sfiksowali!
– Nie tylko ja to słyszałem, ale wójt i ludzie inni. Jedno ci powiem, że nie będziesz miał okazji po rynku chodzić samopas, bo już na ciebie czekają strażnicy w sieni. Nocą powiedziemy cię przed kunszt i sam posłuchasz co o tobie mówi. Co się tyczy mnie, to, mówiąc szczerze, lepiej mi być głupim niż mordercą!
Późnym wieczorem poszła pod kunszt cała procesja, bo wieść o aresztowaniu migiem się rozniosła. Mimo że władze górnicze i burmistrz tłum rozganiać kazali, nikt się tym nie przejmował, bo ciekawi byli ludzie widowiska. W końcu nakazano tłuszczy jedynie cicho stać, żeby winowajca mógł dokładnie usłyszeć głos oskarżenia wydobywający się z kunsztu.
– I co? Jakoś niczego nie słychać – próbował kpić morderca. Chociaż czuł się mniej pewnie, szarpiąc się skrępowany i przytrzymywany przez strażników.
Górmistrz Trapp skinął na kunsztowych dając znak, żeby rozpoczęli modlitwę.
W trakcie pierwszego „Parer noster” coś cichutko zawyło z wnętrza szybu. Bulgi – skórzane kubły z wodą – zadrżały jakby w napadzie febry, ziemia stękała pod wokół kunsztu jak wielkolud z chorym brzuchem. Wszystko wkoło osnuła mgła, która podświetlona jakoby z wnętrza szybu odwadniającego, przybrała barwy pokutnego fioletu.
– Teraz też niczego nie słyszysz? – zapytał górmistrz, ale bratobójca zrobił zdziwioną minę. Trzęsło się już całe Lyszcze, a ten cięgle twierdził, że niczego nie słyszy i nie widzi. Dalej szedł w zaparte, że to nie on brata uśmiercił. Kierat kunsztu nabrał takich obrotów, że konie w nim zaprzężone mało się nie powywracały, a z głębi bębna wydobywał się lament:
Niechaj wszyscy wiedzą o tym
Tyś mnie zabił chciwy bracie
Będziesz wielkie miał kłopoty
Bo już piekło czeka na cię!
Przerażona publika zaczęła się rozbiegać, a bratobójca dalej twierdził, że niczego nie słyszy, ani nie widzi.
– Kpisz z nas w żywe oczy! – strażnicy szarpali go wściekli- Może mamy cię podprowadzić bliżej?
– Zróbcie tak, zróbcie! – rozkazał górmistrz, ale sam się trochę odsunął, bo okrutnie był wylękniony.
A bratobójca mówił prawdę! Tylko on jeden z całego zgromadzenia nie widział i nie słyszał tego, co się dzieje. Był jakby w innym świecie, w rzeczywistości odmiennej, w której wszystko funkcjonowało według niego normalnie. Widział tylko przerażenie innych, co bawiło go niezmiernie, dlatego śmiał się. Strażnicy myśląc, że kpi sobie z całego wydarzenia, okładali go pięściami. Upadł na ziemię, a oni przyciągali go coraz bliżej kołowrotu. Kiedy byli całkiem blisko, tak, że konie prawie deptały po nim, coś we wnętrzu bębna zapiszczało, zawyło, zerwał się wiatr. Cały kunszt zapadł się pod ziemię razem z mordercą. Wszyscy zgromadzeni co sił w nogach uciekali, potykając się w ciemnościach! Miasto zastygło w nocnym mroku. Nastąpiła cisza, w której stąpanie szczura byłoby jak dudnienie tabunu koni, a pisk myszy jak wycie wilka. Byłoby, ale nawet nocne zwierzęta nie miały odwagi wyjść na żer. Strach swoją tajemniczą siłą sparaliżował wszystko. Nawet księżyc wyniósł się w okolice Bytomia. Tylko na Lyszczach kłębiła się fioletowa mgła podświetlana spod ziemi…
Ranek powitał Tarnowskie Góry dzwonem na szychtę i śpiewem ptaków. Zachowywały się jak codziennie, jakby nic się nie stało. Zaspani górnicy przecierali oczy, bo na Lyszczach kunszt, który niby zapadł się w nocy, chodził jak gdyby nigdy nic! Ludzie, ze strachu zapewne, więcej o zapadniętym kunszcie nie mówili, bo po co? O takiej zbrodni lepiej zapomnieć!