O tarnogórskim grabarzu
Działo się to na początku istnienia Gór Tarnowskich. Praw miejskich jeszcze wtedy to coś nie miało, a nieliczna tylko garstka gwarków próbowała dokopać się do skarbów, które później uczyniły z tego miejsca perłę miast śląskich. Nawet nazwy miała ta osada różne. Jedni mówili po prostu – Góry, czyli kopalnie, dla innych były to Wrochemowe Góry, bo pierwsze kopalnie powstawały na włościach tarnowickiego pana Piotra Wrochema. Najczęściej jednak mówiono, że są to Góry Tarnowskie albo na opak Tarnowskie Góry. I tak właśnie pozostało do dziś.
Pierwsi pod ziemię wkopywali się tylko mieszkańcy Tarnowic, Lyszcza, a potem ludzie pana Blachy. Niewiele mieli pojęcia o pracy pod ziemią, myśleli biedni wieśniacy, że wystarczy wykopać głębszą studnię i już się jest bogaczem. Dlatego często ginęli przysypani albo przygniecieni przez skały. Szybko jednak dołączali do nich przybysze z pobliskiego Bytomia, uciekinierzy przed klątwą papieską ciągle nad miastem tym ciążącą. Oni jako pierwsi porządek jakiś wprowadzili, wieśniaków nauczyli podziemnej roboty i całego dalszego postępowania z kruszcem. Pojawili się urzędnicy państwa bytomskiego pilnujący, żeby z tarnogórskich skarbów podatek dla księcia był należycie oddawany. Każda kopalnia musiała mieć rejestrację u starosty górnego, każde pod ziemią kopanie takie zezwolenie mieć musiało. Nawet studnia miejska dająca wodę wszystkim kopiącym i ich rodzinom budziła zainteresowanie olborników, czyli poborców podatku. Pierwsza studnia była niczym innym, jak szybem kopalni, którego jedynym bogactwem okazała się być woda. Wokół tej studni pobudowano pierwsze drewniane domy Tarnowskich Gór. Taka jest siła natury, że wszystko rodzi się w pobliżu tego życiodajnego płynu. Cóż znaczą bogactwa wydarte z wnętrza ziemi, jeśli brak wody ani nie pomoże wypłukać tego, co cenne, ani nie da sił na dalszą, mozolną pracę? Dlatego starosta wydał pozwolenie na czerpanie wody ze studni wszystkim, bez prawa wchodzenia do niej i robót wszelakich, które mogły dać jakiś inny urobek.
Tak więc były już w Tarnowskich Górach domy, była woda, dlatego należało postawić świątynię, która mogłaby – gromadząc ludność – dać jej możliwość chwalenia Boga i dziękowania mu za wszystko bez konieczności gnania do kościoła św. Marcina w Tarnowicach. Postawili więc gwarkowie drewnianą kaplicę, w której raz w tygodniu proboszcz z Tarnowic odprawiał mszę.
Przywożono go bryczką, a zimą saniami. Ustanowił on przy kaplicy jednego ze sprytniejszych mieszkańców swoim pomocnikiem, ot takim gospodarzem od wszystkiego. Był kościelnym, grabarzem, a przede wszystkim dzwonnikiem. Dzwonnik w górniczej miejscowości to była funkcja bardzo ważna, nie tylko kościelna. Specjalnie ufundowany dzwon ogłaszał górnikom czas szychty, regulował żywot całej społeczności gwarkowskiej.
Jakież to były wtenczas Tarnowskie Góry „ogromne”! Ot, plac rynkiem zwany i trzy ulice na krzyż. Gdzie byś człowieku nie chciał stanąć, zawsze byłeś przy cmentarzu kościele i cmentarzu.
A nocami na cmentarzu od pewnego czasu coś się działo. Pokutująca dusza czy inna zjawa się włóczyła? Czy po prostu zwierz jakiś dziki zrobił sobie miejsce do nocnych łowów? Nikt do końca nie wiedział, co właściwie tam spokój mąci. Jednym było to obojętne, gdyż za dnia zajęci pracą, noce przesypiali w spokoju. Inni natomiast bali się wyściubić nosa na dwór, żeby przypadkiem nie wpaść w łapy złym mocom. Kto po cmentarzu chodził? Trudno było rozwiązać zagadkę, bo nocą większość uczciwych ludzi śpi. Chyba że ktoś bezsennością chorobliwą męczony, albo stróż nocny pilnujący spokoju mieszkańców osady, ale stróż strachem podszyty trzymał się raczej z dala od niewytłumaczalnych zjawisk.
Często bywało, że tarnogórski dzwonnik i grabarz w jednej osobie spóźniał się z porannym dzwonkiem. Górnicy szemrali między sobą, a gwarkowie donieśli o tym i księdzu w Tarnowicach, i staroście górnemu z Bytomia. Tłumaczył się dzwonnik, że jako grabarz jest także odpowiedzialny za to, co się na cmentarzu dzieje, więc nocami dogląda porządku i spokoju na poświęconym miejscu.
Stało się jednego dnia, że nikt nie dał górnikom sygnału z wieży, że czas iść na szychtę. Nie zadzwonił dzwon na wieży kaplicy. Ludzie jakoś się pozbierali, zeszli pod ziemię, ale nikt do roboty nie miał zbytniej chęci. Kilku zostało na powierzchni, żeby szukać dzwonnika.
– Zły to znak, jakoś nie po bożemu, że nas głos dzwonu pańskiego nie poprowadził na trudy dnia. Może niebezpieczeństwo jakieś, albo ktoś zgrzeszył ciężko? – Mówili. – Jeśli ktoś zgrzeszył, to z pewnością dzwonnik. A może coś złego mu się przytrafiło? Trzeba iść do jego domu i zapytać.
Dzwonnika jednak w domu nie zastali. Roztrzęsiona żona mówiła, że sama nie wie gdzie on jest. Wyszedł w nocy, bo znowu ktoś chodził po cmentarzu. Zabrał ze sobą wodę święconą i kaganek.
– Idźcie na cmentarz, bo ja się boję, że jest z nim niedobrze. Takie mam przeczucie – mówiła żona dzwonnika ze łzami w oczach.
Poszli tam. Niby niczego nadzwyczajnego nie zauważyli. Modliła się jedna wdowa, której mąż gwarek niedawno zginął w kopalni. Chciała wyjednać spokój duszy męża i zarazem poskarżyć się Bogu na los, jaki ją spotkał. Zapytana o dzwonnika odparła, że nikogo tutaj nie widziała. Ich uwagę przykuł jeden dziwny szczegół. W samym rogu cmentarza, pod kępą krzaków, leżała łopata. Kiedy podeszli bliżej, zobaczyli, że w zaroślach wykopany jest dół.
– Komu grabarz kopie mogiłę? – zapytał jeden z nich.
– Mogiłę? Spójrzcie przecież to wejście do szybu! Nawet drabina wystaje. To już teraz wiemy, co straszy tutaj nocami. Zejdziemy na dół i przyłapiemy dzwonnika na gorącym uczynku.
Dzwonnik i grabarz w jednej osobie leżał nieżywy na dnie. Przypuszczalnie spadł z drabiny i skręcił sobie kark.
Kiedy gwarkowie donieśli o całym tym zajściu staroście górnemu, ten zaraz rozpoczął śledztwo. Wiedział dobrze, że dzwonnik musiał mieć wspólnika. Nikt jednak nie chciał się przyznać, bo po prawdzie grabarz był raczej samotnikiem, z nikim się nie przyjaźnił, do karczmy też nie chodził. Teraz wszyscy wiedzieli dobrze, dlaczego. Spał całymi dniami odpoczywając po pracy nocnej. Górniczą brać budził dzwonem wtedy, gdy zdążył zakończyć swoją niecną robotę. Żona płakała rzewnymi łzami przed starostą. Na kolanach przysięgała, że niczego nie wiedziała, że mąż zawsze wychodził mówiąc, że duchy przegania. Nikt tak do końca w to nie wierzył, ale chwilowo dali jej spokój, przynajmniej do pogrzebu męża.
Trzeba było chłopa pochować, ale mieli problem, bo to nieboszczyk był grabarzem, a nikt nie kwapił się do kopania mogiły. W końcu starosta zaproponował, żeby losować.
– Na kogo wypadnie, ten prócz dobrej zapłaty w srebrze, otrzyma także garniec piwa – powiedział.
– Flaszkę gorzałki panie starosto, bo za piwo nikt tego nie zrobi – odparli gwarkowie.
– Niech będzie i gorzała, nawet dwie flaszki – zgodził się starosta.
Na pogrzebie byli wszyscy. Z ciekawości przyszli. Żona lamentował przy grobie i lała strumienie łez, nie chciała pozwolić spuścić trumny. W końcu, kiedy odciągnęli kobietę na bok, ku zdumieniu wszystkich okazało się, że grób jest za mały i trumna nie wejdzie do środka. Zawinił oczywiście wylosowany grabarz, bo otrzymawszy wódkę przed robotą wypił nieco dla odwagi i źle wszystko wymierzył. Kazali mu grób powiększyć, ale był tak pijany, że mógł jedynie krzywdę sobie zrobić. Dlatego kilku chłopa wzięło się do roboty i żwawo mogiłę powiększyło. Wielkie było ich zdumienie, kiedy trumna znowu zmieścić się nie chciała. Klinowała się na brzegach grobu, więc odstawili ją na bok. Wtedy w grobie zakotłowało się, posypała się ziemia z boków i na powierzchnię wyszedł górnik stary i siwy, a czerwony ze złości po gębie.
– Jestem Skarbnik, jakbyście nie wiedzieli – powiedział głośno i stanowczo. – I to wbijcie sobie do głowy, że tego złodzieja i chłystka w tarnogórskiej ziemi nie pochowacie, bo wam nie pozwolę. A ty – tu spojrzał na wdowę po dzwonniku – masz jeszcze odwagę tutaj przychodzić!? Ta czarownica jest wszystkiemu winna, z diabłem kramarzyła, a chłopa własnego kusiła do złego.
Spojrzeli żałobnicy na wdowę, a ona postać zmieniła – wychudła i twarz jej sczerniała, grymas taki zrobiła, jakby się miała dusić, w końcu wydobyła z siebie chichot szatański. Chcieli ją gwarkowie złapać, ale szybsza od nich była. Dorwała jedną łopatę wbitą w zwale ziemi na brzegu grobu i pofrunęła ponad ich głowami, opluwając całe zgromadzenie i przekleństwami sypiąc sowicie.
Starosta ze swoimi urzędnikami przeszukali dom grabarza. W piwnicy znaleźli całe beczki srebra. Nie wiedzieli, co z tym zrobić, bo po prawdzie bali się tego ruszać. W końcu wrzucili do dzikiego szybu, jaki wykopał dzwonnik na cmentarzu i zasypali. Podobno do teraz tam tkwią i lepiej ich nie ruszać.