Zaznacz stronę

Początek wszystkiego

Na początku były tarniny, była ciężka praca i bieda. Życie w tej biedzie widocznie było możliwe, bo egzystowała w Tarnowicach prawie setka dusz kmiecego stanu, nie licząc tych, co panu Piotrowi Wrochemowi pola obrabiali. Tych dusz od Wrochema nie było sensu liczyć, bo co z nich były za dusze, skoro nawet czasu nie mieli, żeby do kościoła, do św. Marcina, pójść mszy wysłuchać w niedzielę. Głos dzwonów kościelnych, które dziennie trzykroć czas boski oznaczały nic dla tych parobków nie znaczył, byli stworzeni do roboty, tak jak woły.
Dzwony były stworzone dla ludzi takich jak Rybka, któremu Jan było na imię. Jemu równi kmiecie mieli prawo modlitwę zmówić, przeżegnać się, a przede wszystkim grzbiet wyprostować i podczas modlitwy na szeroki świat popatrzeć.
Tak też było, gdy Rybka pole orał. Wiosna, południe. Ziemia jeszcze zimna, a stopy bose, więc dreptał w miejscu odmawiając „Anioł Pański”. Towarzyszący mu synek, skrzat siedmioletni, też przebierał nogami, ale bardziej z niecierpliwości, niż chłodu podłoża. Powietrze ciepłe, ziemia jeszcze nie – wiosna to taki czas, kiedy wszystko, co pod powierzchnią miesiące mroźne przesypia, chce się ogrzać: roślina wszelaka do słońca zieleninę swoją wystawia, ale i stworzenia różne wychodzą. Duchy, demony, człowiekowi pożyteczne i te wstrętne, które życie robią ciężkie, a czekają tylko, aby trud ludzki wykorzystać dla siebie.
Po modlitwie Rybka szturchał wołu, a zwierzę ani drgnęło. Szturchnął drugi raz – bez skutku. Szarpał lejcami zniecierpliwiony, a chłopak w końcu podniósł kamień i rzuciwszy trafił w szeroki zad bydlęcy…
– Ani się waż wołu kamienować! – krzyknął ojciec. – Przecież to jezusowe bydle, odkupiciela w stajence grzało!
I smagnął synka batem po łydkach.
– Uciekaj do chaty. Matce przypomnij o jedzeniu!
Chłopak płacząc pobiegł do domu, ale uderzenie kamieniem pomogło. Zwierzę obejrzało się za siebie i ruszyło.
– Zły to znak – rolnik splunął trzykrotnie i zagłębił sochę w ziemisty brzuch pola. Coś jednak działo się w powietrzu, bo bydlę szło strachliwie jak spętane, a jego sapanie i nerwowe oglądanie się za siebie niepokoiło Rybkę. Może to południca gdzieś w pobliżu przewala swoje mgliste cielsko? Spojrzał z troską kmiotek na syna biegnącego w kierunku zabudowań. Z południcą nie było żartów, oby nie dopadła dzieciaka, bo zginie jak nic! Południcy nie było, a wół nerwowo szarpał narzędziem tak, że w końcu Rybka zarył sochą głębiej i… wyszarpał spory kamień wielkości dwóch głów, oblepiony żółtą gliną. Cóż, trzeba było kawał skały przenieść na miedzę. Wstrzymał pracę, a gdy taszczył kamień, wół niecierpliwie obwąchiwał glebę, rozgrzebywał ją racicami, a nawet próbował ryć rogiem. Jeszcze jarzmo rozwali!
– Jakiś szkodnik, diabeł może wylazł z bruzdy, czy co? – Rybka przeżegnał się kilka razy i ruszyli dalej, ale robota tego dnia już nie szła dobrze, a przed zmrokiem zaczęło padać na tyle ulewnie, że trzeba było do domu uciekać. Oracz przemoczony, jego zwierzę też, aż strumyki ciekły wzdłuż żeber.
Późnym wieczorem zajrzał Rybka do obórki, poświecił łuczywem i… chyba się przewidział. Rogi i racice wołu srebrzyły się jak nitka w księżowskim ornacie. Przewidział się? Możliwe, ale to, że zwierzak ciężko dyszał, było faktem. Natarł go gęsim smalcem i pełen niepokoju legł w izbie na zasłużony odpoczynek.
Rankiem, z kęsem chleba w ustach, mamrocząc pacierz i otrzepując okruszki jedzenia z wąsów, pobiegł do obory. Wół leżał i był naprawdę chory. Coś musiało mu wczoraj zaszkodzić, złe jakieś! Poszedł więc zmartwiony Rybka zapłociem na swoje pole popatrzeć chociaż na robotę. Nie spodziewał się znaleźć przyczyny niedyspozycji wołu. Omijał gliniasto – tłuste kałuże, bał się czegoś, co czuł, a co przerastało jego chłopską fantazję, pełną wiary i zabobonu po równi. Stanął zdyszany na miedzy dzielącej jego pole od teściowego zagonu i… aż przysiadł, bo kamień, co go wczoraj odrzucił, teraz deszczem obmyty z gliniastej powłoki, błyszczał szaro – srebrzyście – tak jak rogi i racice wołu wczoraj wieczorem.
– Jezusie Nazareński! Skarb wygrzebałem! – wyszeptał. – W samo południe, w „Anioł Pański” prawie, to musi być dar od Najświętszej Panienki…

***
– U Wrochema chleba nie ma – tak powiadali parobcy tarnowickiego pana, nieprawdziwe świadectwo o nim dając. Chociaż miodu u niego nie mieli, ale głodni nie chodzili. Chcieli więcej, nie więcej po pańsku, ale chociaż po chłopsku. Chcieli życia jak wolni kmiecie, jak sołtys Mateusz Sówka, jak Jakub Laraszka, jak Grzegorz Gendin, albo jak Jan Rybka. Rybce najbardziej zazdrościli, bo często dziedzic po niego wołał. Nikt tak jak on nie znał okolicznych lasów i mokradeł, więc robił za przewodnika na polowaniach, tych małych z Wrochemem i rządcą samotrzeć, jak i tych wielkich łowach z księciem panem. Dziedzic Jana lubił, szanował i czasami pomagał, czyli tłumacząc na język sprawiedliwości – wynagradzał mu zmarnowany czas. Tym razem jednak Piotr Wrochem nie miał ochoty na rozmowy z Rybką, nie był dziś w dobrym nastroju. Wczoraj z kilkoma kompanami sprawdzali, czy wina z dworu tarnowickiego nie uległy zepsuciu. Próba wypadła bardzo pozytywnie, trunki smaku przez zimę nabrały, ale skutki opilstwa były opłakane. Stękał dziedzic, bolała go głowa, czuł że wygląda niczym utopiec z Dramy, o którym chłopskie baby przy kiszeniu kapusty opowiadały, że łeb ma niby cebrzyk, siny nos i przepuklinę do kostek. Nie chciał nikogo do kancelarii wpuścić, ale Rybka tak nalegał, że w końcu dziedzic zezwolił na widzenie.
– Czego chciałeś Rybka, mojej śmierci? Nie widzisz jak wyglądam? A spróbuj mnie obgadać w okolicy, to ci… O Boże! Boże, gdzie ja rozum miałem! – krew widocznie choremu się wzburzyła, bo wzmożony ból czaszkę mu rozłupywał.
– Jaśnie Panie wiecie, że rzadko przychodzę do was z prośbą. Znacie mnie – wymagający nie jestem, żyję uczciwie…
– Rybka! Przestań! Głowa mnie boli! Przyjdź później, albo najlepiej jutro! Lubię cię, ale nie teraz. Jak w potrzebie to…
– Jaśnie Panie, przyniosłem…
– Rybka! Upolowałeś coś, zostaw ochmistrzyni… Ale jesteś okrutny!
Rybka rozłożył przed panem Piotrem zawiniątko. Wrochem zdjął mokrą chustę z czoła i dech mu zaparło, a ból jakby z wrażenia ustąpił.
– Rybka skąd to masz?
Opowiedział mu krótko o wszystkich wydarzeniach wczorajszego dnia.
– Co za to chcesz?
– Panie, wół mi zdycha i myślałem…
– Dostaniesz na dwa woły – przerwał mu dziedzic. Albo zrobimy inaczej, woła dostaniesz ode mnie już dzisiaj, a o reszcie pogadamy jutro, jak poczuję się lepiej. Tylko sobie zapamiętaj! Nikomu nie rozpowiadaj o kamieniu. Po co mają ci sąsiedzi zazdrościć.
Zadowolony Rybka pognał nowego wołu do swojej zagrody. Pracować już dzisiaj w polu nie miał zamiaru, zresztą było za mokro. Wrochem natomiast, gdy tylko pod wieczór poczuł się lepiej, dokładnie jeszcze raz kamień obejrzał i własnoręcznie zamknął w ciężkiej skrzyni, w której kosztowności i floreny trzymał, a klucz powiesił na szyi.
Następnego dnia na dworze Wrochema wrzało, bo kamień zniknął! Skrzynię zastał dziedzic otwartą, ale nic oprócz kamienia złodziej nie zabrał. Dziedzic kazał Rybkę przywołać, a gdy ten się stawił, popatrzył na chłopa spode łba, a potem zaczął chodzić po kancelarii.
-Jesteś, człowieku, świadkiem doniosłej chwili – zaczął swoją przemowę z wyczuwalną nutą ironii, a Jan słuchał wystraszony i niewiele z tego rozumiał. Od dzisiaj w całym księstwie będą powiadać „wyszedł jak Wrochem na rybkowym srebrze”, bo to coś mi wczoraj sprzedał, srebrem było, chłopie! – wygadał się dziedzic, gdyż nerwy go poniosły. Miał inne plany, ale skoro ujawnił tajemnicę, musiał trzymać fason. – Nie podejrzewam, że ty mnie okradłeś, ale jaki diabeł cię kusił, żeby ludziom rozpowiadać! No, komu o tym mówiłeś?
– Panie, nikomu nie mówiłem ani słowa – bił się w piersi i do krzyża wiszącego na ścianie podszedł pochylony. – Pod przysięgą!
– Dobrze, dobrze, moja strata niech będzie! Pójdziemy teraz na twoje pole i pokażesz mi gdzie ten skarb wykopałeś.
Kilka pacierzy minęło, zanim znaleźli się na polu – dziedzic konno truchtem, a chłop pół biegnąc. W miejscu, gdzie Rybka wykopał kamień, była sporej wielkości dziura. Pochylili się nad nią i na jej dnie zobaczyli… srebrzący się skradziony Wrochemowi kamień.
– To robota Antychrysta, diabła wcielonego, on to tutaj przysmyczył – wymamrotał Rybka, wystraszony nadprzyrodzonymi zjawiskami i padł na kolana.
– Ale wy jesteście ludzie ciemni! Uderz się w głowę kmiotku, to jest następny kamień i pewnie jest ich tutaj więcej, tylko trzeba kopać i szukać. Twoje pole srebro rodzi! Od dzisiaj wszystko, co znajdziesz, przyniesiesz do mnie, a ja tobie płacić będę.
* * *
Pan Piotr Wrochem nakazał mu dalej szukać srebra. Coś tam zapłacił za dalsze poszukiwania na polu, gdzie wół wygrzebał kamień, ale robota szła niemrawo.
Miał to Rybka robić wszystko w tajemnicy, a jaka to tajemnica, kiedy chłop na widoku całej wsi kopie dół w szczerym polu. Teść, który zagony w sąsiedztwie obrabiał, widząc poczynania zięcia, zostawił oranie na chwil kilka. Podszedł do jamy wykopanej na głębokość połowy chłopa.
– Szczęść Boże – przywitał Rybkę, a ten odburknął coś pod nosem, dając do zrozumienia, że stary nie jest mile tutaj widzianym gościem.
– Mówią, że twój wół choruje, prawda ci to? – zapytał teść.
– Prawda – taką usłyszał odpowiedź i na dodatek posypała mu się ziemia na nogi, bo Rybka nie przestawał kopać.
– Dół kopiesz, więc przyznaj się, że zdechł już i tu go chcesz zakopać.
– Nie zdechł – odburknął chłop.
– Jak nie zdechł, to może się go zabije, przynajmniej mięso będzie! – stary podniósł głos, bo mierziła go ta niecodzienna niegrzeczność Jana. – I wyłaź mi tu na górę, bo robotę swoja zostawiłem specjalnie, żeby pogadać. Nie z ciekawości tu jestem, ale żeby pomóc.
– Nic wam nie powiem, bo obiecałem tajemnicy dochować.
– Taka to tajemnica, że całe Tarnowice o niczym innym nie gadają.
– A niech mówią! Studnię sobie kopię, wolno mi!
– Studnię rzekłeś? Tu, na górce, szukasz wody?
– A co? Nie widzieliście, ojciec, źródełka na górce?
– Odpowiadasz mi jak dziecku. Swojemu Piotrkowi te bajki gadaj! Źródełko kopiesz? Ta woda zaleje wrochemowe pole, a on o tym wie i jeszcze pomaga?
– Pana Wrochema do tego nie mieszajcie!
– Nie zaprzeczaj, że ci pan pomaga, wołu od niego dostałeś. Kop sobie, co chcesz, ale najpierw pola zasiej, bo rodzinę masz. Na Wrochema łaskę nie czekaj, bo co pan obieca, to nie ze swojego. W sekretnych, pewnie z diabłem konszachtach miał ci on zawżdy upodobanie i mieć będzie, a ja nie chcę, coby moja córka i wnuki w tych tajemnych poczynaniach z głodu nie pomarli. A i ciebie durniu mi żal, boś chłop robotny, a zły oczy ci zasłonił, czy co?
– Mówicie tak, o was zawiść żre.
– Głupi jesteś. Ja, stary, jednego zazdrościć ci mogę! Tego, żeś młody. Niejedno widziałem i słyszałem. Zmiarkuj, za co książęcy ludzie takich jak ty kopaczy powiesili we Wieszowie i Ptakowicach. Jak ciebie dopadną, to im Wrochem drzewo jeszcze sprzeda na twoją szubienicę. Bez książęcego pozwolenia nie masz prawa kopać!
Po tej rozmowie pojaśniało trochę Rybce w głowie. Wiedział, że to, co pod ziemią, nie do niego należy, ale w całej swojej naiwności nie przewidział konsekwencji nielegalnych prac górniczych. Poszedł więc pospiesznie do pana Wrochema podzielić się obawami.
– Nie przejmuj się gadaniem chłopków! Z księciem łaskawie nam panującym już się wybieram o kopaniu rozmawiać. Masz rację, zasiej sobie najpierw, bo skarby skarbami, a żyć z czegoś musisz – tak mu odpowiedział dziedzic.
Prawda była taka, że książę Jan Dobry od dawna rozsyłał kopaczy na swoje ziemie w poszukiwaniu srebra i ołowiu. Powodów było wiele, oprócz chęci zysku. Upadły pobliskie kopalnie Bytomia ciągle zalewane wodą, skutkiem czego miasto popadało w ruinę. Materialną i, niestety, moralną. Trzeba było na gwałt pracę dla ludzi znaleźć, żeby było co do powszechnie pustych garnków włożyć. Zasoby ukryte pod tarnowickimi polami mogły okazać się zbawieniem dla księstwa bytomskiego.
To, co ważne dla księcia, niekoniecznie miało to samo znaczenie dla Rybki. Dla niego obecnie pierwszorzędnym problemem księstwa bytomskiego było obsianie własnych pól. Jego stary wół czuł się już dobrze, ale Jan nie chciał go zaprzęgać. Po pierwsze – tego, którego dostał od Wrochema, trzeba było wypróbować, a po drugie miał zamiar paradując przed sąsiadami wzbudzić trochę zazdrości. A co!? Niech widzą, że jest lepszy od innych. Wyprowadził więc zwierzaka, jarzmo założył na szyję, a drugi wół, przypuszczając, że także wyjdzie na dwór, tak szarpać zaczął łańcuchem, że wnet uwolniwszy się wybiegł na zewnątrz. Rybka nie był w stanie nic zrobić, tylko przylać batem i skierować do obory. Dobrze mówić, ale zwierzę swoje myśli ma i wcale wracać pod dach nie chciało. Zaciągnął się wół kilka razy świeżym powietrzem, zatupał tylnymi nogami, kopnął w kierunku świszczącego bata i pognał przed siebie przez pola pod górę, w kierunku na Lyszcze, albo dalej na Blaszynę. Zanim Rybka zorientował się w sytuacji, wół zniknął w lesie. Zrozpaczony chłop poprosił teścia o pomoc w pościgu. Stary marudził, jednak w końcu się zgodził, ale nie obeszło się bez złośliwych uwag. Potem uzyskać musieli pozwolenie na wejście do pańskiego lasu. Pana Wrochema nie było, a z włodarzem ciężko się rozmawia i bardziej trzeba do kabzy niż do uszu mówić. W końcu, gdy wszystko załatwili – zrobiło się popołudnie. Szukali wołu po śladach do wieczora, aż o zmierzchu znaleźli na Blaszynie. Skubał sobie młodą, ledwie podrosłą świeżą trawkę, jakby nic się nie stało. Pozwolił podejść do siebie i sznur do uzdy przywiązać, a pognany delikatnie ruszył pokornie jak baranek. Jednakże tylko do lasu, tutaj zaczął wyczyniać, stawał, grzebał nogą i rył rogami aż kamień jakiś wykopał. Wtedy szedł dalej ale nie prosto, lecz kluczył po zaroślach. Wrócili więc późno, prawie po północy, zmęczeni, a wół ledwo zipał. Uwalił się na słomę ciężko dysząc, a rogi i kopyta znowu mu się srebrzyły tak jak wtenczas, gdy pierwszy kamień wykopał na polu.
– Dobij go Janku, bo rana nie dożyje – radził teść.
– Dajcie mi, ojciec, święty spokój, jak chce niech zdycha, mam tego dosyć – odparł Rybka zrezygnowany.
– Taki z ciebie gospodarz?
– A taki! Też mam swoje siły. Bóg zapłać teściu, dobrzyście są, pomogliście mi, ale teraz nie katujcie.
– Po prawdzie dosyć ma Janek utrapień, niech odpocznie – wtrąciła rybkowa żona. – Dam wam jeszcze wieczerzy, a potem idźcie, ojciec, do domu wyspać się. Obaj zmordowani jesteście, a on jutro orać musi. Woła nawet jak zabijecie, to kto takie ścierwo jeść będzie? Przecież to jakieś zauroczone! Złe do niego pewnie wlazło!
Podobnie jak za pierwszym razem, wół nie zdechł, trochę chorował, ale najgorzej nie było. Rybka zrobił prawie wszystko w polu i kończył właśnie siać, kiedy pan Piotr Wrochem wezwał go do siebie.
– Mówiono mi, żeś po moich polach i lesie bydło przeganiał – śmiał się Wrochem.
Opowiedział Rybka wszystko, co się działo, jak wół uciekł, jak wykopywał kamienie.
– Dostaniesz kilku moich ludzi. Pójdziecie do lasu i każde miejsce, gdzie zatrzymał się wół zatrzymał – zaznaczycie. To skończywszy robić, wypuścisz znowu zwierzaka, niech sobie pobiega i czegoś nakopie – nakazał pan Piotr. Z tego, co się działo, zrozumiał, że bydlę obdarzone jest jakąś dziwną, niezrozumiałą mocą.
– Tylko że, wasza miłość, on po tych przygodach znowu zaniemógł – poskarżył się Rybka.
– Przecież, że nie chcę, aby zdechł. Wypuścisz go, kiedy wydobrzeje. A ty szykuj się na dalsze kopanie, bo książę już wie o skarbach i pozwolenie na kopanie dostanę.
Pierwsze tarnogórskie szyby kazał Wrochem kopać w miejscach naznaczonych przez wołu. Były tam wyrobiska najbogatsze i, co ważne, najsuchsze. Czy było to zrządzenie sił cudownych, czystych, lub nie, kto to może wiedzieć? Zwierzęta mając swój rozum, czasem większą wykazują mądrość niż człowiek, chyba dlatego, że ludzkiego spojrzenia na świat są pozbawione.
Rybka pierwszy, potem następni chłopi zaczęli się imać górniczego fachu. Życie potoczyło się dla tej krainy w nowej rzeczywistości. Ludzie tutejsi i przyjezdni zbudowali miasto – Tarnowskie Góry, które raz bogatsze, raz biedniejsze, ale istnieje do dziś.
Chociaż srebro się skończyło, skarb, ten prawdziwy, istnieje w tarnogórskiej ziemi… I każdy w to wierzący żyje tutaj szczęśliwie.