Zaznacz stronę

Apteka pod białym aniołem

Siedzieli w winiarni u Sedlaczka, popijali najlepsze trunki. Takich nigdzie indziej w Tarnowskich Górach, a nawet w najdalszej okolicy, nie było. Kwiat mieszczaństwa późnym popołudniem wypoczywał, prowadził rozmowy, rozpatrywał problemy, które o tej porze nabierały innej wagi.
– Kiedyż to się można spodziewać otwarcia apteki po przebudowie, panie Cochler? Nie możemy się doczekać! – powiedział doktor Georg Kühnel. – Dom wydaje się okazały z nową fasadą, to myślę, że i wnętrze będzie równie piękne?
– Wnętrze, znając magistra Johanna, będzie perfekcyjne, a co najważniejsze – leki mieszane niejednemu zdrowie uratują – dodał burmistrz Boehm, wciągając w nozdrza doskonały bukiet reńskiego, nalanego przed momentem z flaszki przez opasłego Sedlaczka.
– Są choroby, na które leku jeszcze nie znamy. Zarazy wszelakie, których pochodzenia innego, jak z brudu i nędzy doszukać się nie można – rzekł doktor. – Temu stanowi rzeczy najlepszy aptekarz i wszystkowiedzący medyk nic nie poradzą, jeśli ludzie myśleć nowocześnie nie zaczną i żyć w czystości.
– Nie jest to, doktorze, takie proste. Jedni się bogacą, a inni w biedzie żyli i żyć będą. Co im po wiedzy, że myć się powinni, jeśli nie mają za co, a co gorsze gdzie tego robić? – ripostował burmistrz.
– Czystość, moi panowie, jest najlepszym lekiem dla człowieka, to jest leczenie przed zachorowaniem – ciągnął swoje dalej medyk, a gadka szła mu tak dobrze, jak łykanie wina. Inni zresztą też za kołnierz nie wylewali, nie żeby się upijać, ale z lekka poprawić humorek i łatwiej zasnąć.
– Nie mów pan, doktorku, o tanim leczeniu, bo z tego żyjecie! I magister, i pan! Lek dobry powinien być skuteczny. Podobnie jak moje wino – pokpiwał Sedlaczek.
– I powinien lek być należycie dawkowany! Też jak wino! – dodał burmistrz.
– W rzeczy samej! I tak, jak wino: im więcej się go pochłonie, tym lepiej się człowiek czuje – Sedlaczek ciągnął wywody. – Czasem się zastanawiam, czy samym winem i trunkami innymi nie wystarczy leczyć? Kiedy pomogą, to dobrze, a jak nie – to śmierć będą mieć weselszą!
– Ciszej gadajcie, panie Sedlaczek – powiedział doktor Kühnel. – Wy możecie sobie dworować, ale aptekarzowi i mnie takie kpiny chwały nie przydają.
Burmistrz. chcąc zmienić nieco tok rozmowy, zapytał Cochlera:
– Nazwiesz ją pan jakoś?
– Myślałem o jakimś patronie, ale się zastanawiam… – w tym miejscu spojrzał w górę, jakby stamtąd liczył na podpowiedź.
– Katolików w mieście najwięcej. Nazwijcie „Apteka Kosmy i Damiana” – podpowiedział burmistrz.
Aptekarz skrzywił się, bo jakoś mu to zabrzmiało dziwnie.
– Apteka jest Cochlera, to dlaczego ma być Kosma i Damian? – zapytał Sedlaczek, a hamując beknięcie, gazami mało się nie zakrztusił.
– Niczego tym bliźniakom ująć nie można z cnót wszelakich. Dali się umęczyć za wiarę chrześcijańską w czasach prześladowań Dioklecjana. Mieli jednak tę zaletę, która naszemu drogiemu aptekarzowi w smak nie będzie – to mówiąc doktor przełknął odrobinę wina, po czym uśmiechnął się i skinął głową w kierunku Cochlera. – Rzec należy, że możemy w ich przypadku mówić o pewnej ułomności…
Doktor przerwał na chwilę opowieść i znowu popijał wino małymi łyczkami rozkoszując się zapachem. Reszta towarzystwa spojrzała po sobie, a aptekarz, nie mogąc się doczekać dokończenia, ponaglił lekarza:
– Proszę mówić bez ogródek, wszyscy jesteśmy ciekawi, jaką wadę mogli mieć święci?
– Leczyli za darmo! – powiedział lekarz i spowodował wybuch gromkiego śmiechu.
– Serdeczne dzięki za takich patronów! – aptekarz chrząknął kilka razy i, wycierając łzy chusteczką, ubawiony podsumował wypowiedź: – Chyba, że z łaskawym panem doktorem spółkę założymy i na takich własnie warunkach leczyć będziemy tarnogórzan!
– Jeśli Kosma i Damian nie podobają się, to jest jeszcze święty Roch – rzekł doktor. – Bardzo to był miłosierny człowiek, sprzedał majątek i rozdał ubogim.
– A potem też leczył za darmo? Czasem się zastanawiam, jak ci wszyscy święci żyli, a przede wszystkim z czego? – burmistrz postawił retoryczne pytanie.
– Nic o tym nie wiem czy leczył darmo, ale z zarazą dawał sobie radę. Podobno leczył ludzi z dżumy, a mało tego, sam cudownie do zdrowia powrócił.
– Proszę, proszę! Ten mi odpowiada – powiedział radośnie Cochler i podkręcił wąsa.
– Tylko że skończył w więzieniu, bo go Francuzi, rodacy, za szpiega italskiego wzięli! – dopowiedział doktor, co znowu sprowadziło lawinę śmiechu.
– Panie Cochler, już widzę ten szyld! „Apteka u italskiego szpiega” – kpił Sedlaczek. – Niesamowite! Tego jeszcze Tarnowskie Góry nie widziały!
Aptekarz śmiał się razem z resztą kompanów, ale po prawdzie miał, może nie problem, ale sporą rozterkę. Dobrze geszeft nazwać, to już jest początek sukcesu. Tamci, chociaż byli mu życzliwi, mieli z tego dobrą zabawę, on jednak inaczej to widział. Dlatego, kiedy współbiesiadnicy dalej sobie pokpiwali, on nieco się zasępił.
– Nie frasuj się pan tak bardzo! – pocieszał go burmistrz. – Wszyscy pana znamy i cenimy. Patron jakiś się znajdzie i będzie dobrze!
– Oczywiście, panie Cochler, głowa do góry – powiedział doktor. – Został nam jeszcze najlepszy chyba patron.
– Kogo ma pan szanowny na myśli? – zapytał aptekarz i, wietrząc znowu podstęp, uważnie wpatrywał się w oczy doktora Kühnela.
– Teraz mówię całkiem poważnie, mam na myśli archanioła Rafaela. O tym, żeby darmo leczył, nic Biblia nie mówi, a to, co wiem, nawet Tobiaszowi pomógł pieniądze odzyskać. Snadnie sprawi, że i nasz aptekarz z torbami nie pójdzie!
– Dobry to jest patron, bo i Żydzi pewnie w niego wierzą! – dodał burmistrz Boehm.
– Ależ oczywiście! Mało tego, wszyscy go w bialutkiej szacie malują! Będzie to dla rynku i miasta całego symbol zdrowia i czystości!
– Mam! – krzyknął Sedlaczek. – Panie Cochler, mam nazwę dla waszej apteki: „Pod białym aniołem”!
Spojrzeli wszyscy po sobie i zgodnie kiwnęli głowami na znak aprobaty.
– Apteka „Pod białym aniołem”? – zastanowił się magister chwileczkę. – Brzmi faktycznie pięknie, ale jeśli jest nazwa, to i anioł być musi!
– Ano, musi! – potwierdził Sedlaczek.
– Musi! – powiedział jeszcze raz aptekarz. – Każę zrobić figurkę i nad szyldem postawić.
Wszyscy inni goście już się z winiarni wynieśli, a ci nawet tego nie zauważyli. Nie wpadło im też w oko, że Sedlaczkowa zeszła z piętra sprawdzić, co się dzieje i co porabia jej małżonek, a przede wszystkim, co popija! Stała w drzwiach z założonymi rękami, zaciskała usta, a zmarszczone czoło wyglądało jak stary waszbret. Nie wróżyło to dobrze – dla Sedlaczka przede wszystkim. Rozstali się, bo było już bardzo późno, chcieli jeszcze wznieść jeden toaścik, ale na chęci się skończyło. Wino przedniej jakości pite na oczach jejmości Sedlaczkowej nabrało kwaśnego smaku, więc odstawili kielichy.
Aptekarz Johann Cochler już niedługo potem otworzył aptekę uroczyście, jednak bez parady. Trochę mu było szkoda pieniędzy na zbytki, ale przede wszystkim dlatego, że nie lubił przesady. Przybyli goście popijali sedlaczkowe wino, a ruda tarnogórska piękność z wydatnym biustem śpiewała w salonie przy akompaniamencie fortepianu.
– Nasz magister, proszę państwa, o wszystko zadbał, ale nie pamiętał o najważniejszym! – rzekł kąśliwie doktor Georg Kühnel, niby nie głośno, ale wszyscy dobrze słyszeli. Zapadła cisza, całe towarzystwo skierowało głowy na Cochlera i jego małżonkę.
– Tak, tak! I ja zauważyłem pewne braki – dodał burmistrz. – Panie Cochler, nie pamiętało się o czymś!
Aptekarz z początku nie skojarzył, o co chodzi, a potem zaśmiał się, bo zrozumiał przytyk. Na ścianie przed apteką nie było białego anioła.
– Mylicie, się o niczym nie zapomniałem! Tu należy się niewtajemniczonym wytłumaczenie. Apteka zwać się będzie „Pod białym aniołem”. Otóż figury jeszcze dzisiaj nie ma, ale jutro ją z Gliwic przywiozą.
– Bardzo nas to cieszy, bo już myślałem, żeś się pan doczytał, że archanioł Rafał leki darmo rozdawał – szepnął aptekarzowi burmistrz na tyle głośno, że doktor stojący obok parsknął śmiechem i mało się czekoladką nie zadławił.
Goście rozeszli się dosyć wcześnie. Żona Cochlera poszła spać z dziećmi, tylko służąca jeszcze krzątała się w kuchni. Pewnie już kończyła zmywać naczynia, bo ustały odgłosy delikatnego stukania porcelany. Aptekarz siedział samotnie w swoim gabinecie nad jakimiś papierzyskami. Studiował recepty na produkcję czekolady. Początkowo miał zamiar dodawać ją do leków w celu poprawy smaku, ale już wtedy kiełkowała mu myśl rozpoczęcia większej produkcji. Gdzieś za oknem od strony Blaszyny dobiegało szczekanie psów, a potem odgłosy awantury. Niedługo trzeba było czekać, za chwilę przez rynek, od strony ratusza, maszerowali dwaj strażnicy miejscy. Życie nocne nabierało swojego normalnego tempa. Zegar aptekarza wybił równą godzinę. Zanim zadźwięczał ostatni, jedenasty sygnał, odezwał się czasomierz na kościelnej wierzy. Wtedy Cochler usłyszał cichutki stukot w szybę drzwi wiodących do apteki. Nie, nie przesłyszał się! O, teraz zadzwoniło, widocznie nocny gość zauważył sznurek dzwonka. Aptekarz wyjrzał przez okno.
– Już schodzę, proszę poczekać – powiedział krótko i założywszy surdut udał się do apteki.
„Pewnie strażnicy przyszli po opatrunki dla awanturników” – myślał idąc po schodach.
Nie, to był ktoś inny. Przyjezdny chyba, bo tej twarzy jeszcze nie widział. Raczej młody, dobrze ogolony, może trochę z przydługimi włosami falująco opadającymi na ramiona.
– Co pana sprowadza w późną noc, młody człowieku? – zapytał Cochler, a tamten odrzekł cichym, jedwabistym głosem:
– Zasnąć nie potrafię, boleści jakieś czuję w nogach i cały drętwieję, jakby mi ciało kamieniało.
Aptekarz przyjrzał mu się bliżej, w świetle świecy gość wyglądał faktycznie blado.
– Proszę wejść do środka, zaraz coś panu dam, ale jutro z rana proszę pójść do doktora, bo sprawa może być poważniejsza.
– Jest jedno „ale” panie magister – powiedział młody człowiek. – Teraz panu nie mogę zapłacić.
Cochler wziął głęboki oddech i spojrzał spode łba.
„Ładnie się zaczyna” – pomyślał. -„Pierwszy klient w nowej aptece i już brać chce na krechę. Co za czasy nastały, że ludzie pieniędzy nie mają!”
– Cóż mam z panem zrobić, najpierw spróbujemy panu pomóc i zastanowimy się, jak mnie pan wynagrodzi – rzekł aptekarz. Już taki był, lubił zarabiać, liczył każdy grosz, ale jak zjawił się potrzebujący bez grosza przy duszy, serce mu miękło i było jak zawsze.
– Pan nie jest z miasta, nie widziałem pana jeszcze nigdy – zagadnął do przybysza stojąc już po drugiej stronie kontuaru. Odwrócony, kątem oka łypał sprawdzając, co klient robi.
– Tak, to prawda, nie jestem stąd, ale zamierzam pozostać w Tarnowskich Górach na dłużej – odparł tamten.
– Na dłużej, to znaczy? – aptekarz zawiesił głos.
– Może na stałe. Proszę się nie obawiać, odwdzięczę się z nawiązką.
– Nie o to chodzi! – żachnął się aptekarz trochę fałszywie, ale tylko trochę.
– Panu o to nie chodzi, ale mnie tak! Niewdzięczność nie jest w moim zwyczaju. Chce mi pan pomóc, więc i ja postaram się służyć wiernie – już nie łagodnie, ale stanowczo odparł młody człowiek.
Nastała cisza mącona tylko ciągłym hałasem od Blaszyny i cichym szmerem ucieranych w moździerzu medykamentów. W pomieszczeniu roznosił się zapach mięty, kamfory i amoniaku. Aptekarz zapakował maść do słoika, a pigułki do papierowej torebki. Odwrócił się i rzekł:
– Proszę bardzo, gotowe! Pigułki proszę brać dwa razy dziennie i maścią bolące miejsca smarować… – urwał, bo mówił do pustki. Nie było w aptece nikogo.
– Obraził się – szepnął i chciał pobiec za nim, ale drzwi były zamknięte, a klucz tkwił w zamku.
– Chyba nie został i nie chodzi po mieszkaniu? – aptekarz był mocno wystraszony, przeszukał cały dom. Nikogo nie było!
Kiedy wszedł do sypialni, przebudzona żona rzekła ziewając:
– Dlaczego straszysz po nocach, przychodź już spać!
„Żebyś ty wiedziała, co się stało, chyba byś z domu uciekła ze strachu” – pomyślał tylko, ale za moment zmienił zdanie o całym zajściu. -„Pewnie mi się przewidziało albo przyśniło, muszę mniej pracować nocami, bo widocznie źle to mojej głowie służy.”
Rano jeszcze przy śniadaniu rozpamiętywał całe zajście, ale już był pewny, że wszystko mu się przyśniło. Zszedł na dół i już na schodach usłyszał, że jego pomocnik aptekarski z kimś rozmawia. Był to Żyd Salomon.
– Dobry dzień szanownemu panu – powitał go Żyd. Kłaniał się i uśmiechał.
– Co to Salomona sprowadza zaraz z rana, chyba nie choroba, bo widzę dobry humor?
– Panie Cochler, co ma humor do choroby? Mało, że zdrowie mi szatan jakiś zabrał, to jeszcze Jahwe smutkiem obrażać będę? Cierpię okrutnie, bo mnie w plecach łamie. Nie martwię się jednak, bo wiem, że pan magister zaraz coś ukręci.
– Nie tak zaraz, proszę spocząć i poczekać – odparł aptekarz i wszedł między półki.
Zdębiał! Na ladzie leżały pigułki i maść, którą wczoraj ukręcił. To się jednak wszystko wydarzyło! Pokiwał tylko głową, nie mógł dać znać Żydowi i pomocnikowi, że coś jest nie w porządku.
– Panie Salomon, oto leki. Pigułki brać dwa razy dziennie i plecy nacierać też dwa razy.
– Wierzyć się nie chce, że tak szybko pan Cochler starego Żyda obsłużył. A jaj, a jaj! Wszystkim krewnym powiem, taka obsługa perfekt! Jeszcze leków nie zażyłem, a już się czuję lepiej – Żyd płacił i stale się uśmiechał. Jeszcze może by dłużej paplał grzeczności, ale przed apteką zrobiło się małe zamieszanie.
– Panie magister! Rzeźbę przywieźli! – krzyknął pomocnik, wyjrzawszy przez okno.
Zaraz też wszedł woźnica z batem zapytać o rozładunek. Mistrz, który rzeźbę wykonał, miał przyjechać niebawem. Pomocnik wybiegł na rynek, tam zawsze znaleźć można było kilku chętnych do roboty za napiwek.
Posąg białego anioła leżał na furmance w posłaniu ze słomy i trocin, przykryty derką. Aptekarz podszedł do wozu, chcąc zobaczyć z bliska ozdobę i równocześnie patrona jego zakładu. Kazał woźnicy odkryć dzieło i aż go podrzuciło. To była twarz nocnego przybysza. Leżał i tajemniczo się uśmiechał.
– Pogratulować, panie Cochler, jednak jest biały anioł – to burmistrz przyszedł, zwabiony sensacją. – Masz pan solidnego patrona, nie będziesz leków darmo rozdawał.
– A jeśli darmo, to za uczciwym wynagrodzeniem – odparł wesoło Cochler, a zdawało mu się, że nie on to mówi, lecz sam anioł.