Zaznacz stronę

Pielgrzym

Potknął się o wystający spod ziemi pień ukorzeniony niczym ramiona potężnego pająka. Upadł i twarz jego na moment zatopiła się w mroku leśnej ściółki. Pachniało grzybami, starzyzną butwiejących liści, igliwiem i wilgocią. Poczuł bliskość ziemi, a może grobu? Nie, w grobie nie był, żył przecież. O dziwo, jeszcze żył! Nawet zmęczenie całego ciała zelżało, widocznie chłód gleby je ukoił, a zaryte w ziemię palce, jak korzenie cieniolubnej rośliny, wessały do żył odrobinę wody.
Na przemian – tracił przytomność, by za chwilę ją odzyskać, ale niezupełnie, bo realia szumiącego lasu mieszały się ze wspomnieniami i wizjami przeszłości.
Był na cmentarzu, widział to wyraźnie, słońce świeciło gdzieś z tyłu, nisko nad horyzontem. Cienie wszystkich zgromadzonych żałobników padały na trumnę zastygłą na legarach nad grobem. Cienki prześwit między dnem trumny a brzegiem mogiły stał się dla kogoś granicą światów: wiecznej ciemności podziemia ludzkiej śmierci i tego, co żyje na ziemi, gdzie żywot także często staje się grzeszną agonią duszy.
– To jest przecież pogrzeb ojca – wyszeptał zdziwiony.
Tyle pamiętał, że szedł do Częstochowy, a okazuje się, że trafił do czasów dzieciństwa, do rodzinnego Skoczowa. Czy można cofać się w czasie? Nigdy nie przypuszczał, że to jest takie proste, wystarczy zmęczyć się do nieprzytomności wędrując w wielkim strachu, nie jeść i nie pić kilka dni. Potem należy upaść na leśnej polance i podnieść się kilkadziesiąt lat wcześniej. Chciało mu się śmiać, ale powaga ceremonii osadziła go w kamiennej powadze chwili. Obok stała cała rodzina i przede wszystkim przygnębiona matka. Czy słońce, siedząc mu na karku za plecami jak anioł stróż, obdarowuje go cieniem długim na całe życie ziemskie, cieniem tak długim, jak ciało leżące na ziemi?
– Pić – wyszeptał skołowaciałym językiem, a wtedy kamienny anioł na pobliskim grobie uśmiechnął się, zatrzepotał skrzydłami i rzekł do niego:
– Bóg da ci pić ze źródła życia. Wstań, idź, bo kres twej wędrówki daleki.
– Pić! Pić! – ponowił prośbę szarpiąc za ręką płaczącą matkę na cmentarzu. Po wdowim policzku spłynęła łza i upadła tuż przed jego stopami, a wtedy trysnęło źródło radosnej, świeżej wody…
Ocknął się. Jednak był tylko w lesie! To stanowiło teraźniejszość, pogrzeb ojca był wizją nieprzytomnego, spragnionego i głodnego pielgrzyma. Najważniejsze, że tuż przed jego nosem płynęła woda.
– Cud jakiś, przecież przed chwilą tego nie widziałem.
Nabrał w dłonie życiodajnego płynu. Pierwszy łyk przebudził z odrętwienia język suchy jak kawałek kija bliskiego samozapaleniu. Woda, lejąc mu się do gardła, koiła pragnienie, jednocześnie sprawiając pieczenie i ból w żołądku. Tyle czasu bez picia, sam nie wie, jak to wytrzymał. Teraz z każdym łykiem stawał się pielgrzym silniejszy, jego mięśnie nabierały sił.
Wieczór przechodził z fazy szarości w ciemność, szmaragdowe korony drzew przytulone do siebie szykowały się do snu. Ścieżką przez środek polany szli jacyś ludzie, więc pielgrzym wtulił się w trawę, nie chcąc być zauważony.
To wracali górnicy z szychty do Wieszowy. Pracowali na kopalniach w Reptach. Od świtu do późnego wieczora.
– Patrzajcie kamraci, ktoś tam leży – krzyknął jeden z nich. – Złodziej jakiś, trzeba go pojmać i do wioski zaprowadzić.
Podeszli bliżej, ale niepewni intencji leżącego, zachowali bezpieczny dystans. Pielgrzym skoczył na równe nogi i złapawszy kija szykował się do odparcia ataku.
– Nie podchodźcie, ostawcie mnie w spokoju. Wrogiem wam nie jestem – krzyknął i teraz dopiero zorientował się, że siły mu wróciły zupełnie.
– Jeśli jesteś człek prawy, to co robisz w lesie? Przecież, że ukrywasz się przed kimś!
– Pielgrzym jestem, do Częstochowy. Idę lasami, bo drogi pełne wojska. Nikomu krzywdy nie chcę zrobić i nie mogę, bo przecież widzicie, jaki jestem wycieńczony. Ledwie wody się napiłem ze źródełka, bo już majaczyłem z pragnienia.
– Majaczysz zaiste, człowieku. Dwadzieścia roków tędy chodzimy do Rept i nigdy nie było tutaj wody.
– A to? – pokazał pielgrzym tętniące źródełko.
– Dziwne, rano jeszcze go nie było.
– W wielkim pragnieniu Boga prosiłem, to mnie widać wysłuchał.
– Cudotwórca jesteś, albo wybraniec boży – powiedział jeden z kopaczy drżącym głosem. – Tu, przed Wieszową na Jędrychówce jest miejsce przeklęte, przez Boga znienawidzone, bo ludzie kiedyś grzeszni tu żyli i ziemia ich pochłonęła. Nie wiem, czy godzi się pić taką wodę, może to szatańska sprawka?
– Przecież mówię, iż Boga prosiłem, to jak mógł mnie diabeł wysłuchać?
– Ten świat jakby zapomniany przez Boga, tu się wszystko może zdarzyć.
– Bluźnisz bracie! – pielgrzym nie mógł słuchać takiej mowy. Wzniósł ręce ku niebu. – Jezu, czy Bóg zapomniał o nas? Nie. To my zapomnieliśmy o tobie.
Mówił takim płomiennym głosem, że górnicy wystraszyli się i uciekli myśląc, że to jakiś wariat. Tylko jeden z nich pozostał, odsunął się kilka kroków do tyłu i słuchał. Pielgrzym wprawdzie już milczał, ale echo jego słów wielbiło Wszechmogącego.
– Widzisz, co za ludzie! – powiedział pielgrzym do tego, który pozostał. – Zostawili mnie głodnego, nie pomogli mi.
– Człowieku, oni chcieli ci pomóc, ale nie wiedzieli jak. Przecież obcego do domu nie wpuszczą w takich czasach wojny i gwałtu, kiedy nie można być pewnym nikogo. Do tego mówisz zbyt mądrze, jakbyś księdzem był.
– A co mi tam, już mi wszystko jedno, jestem księdzem z Holeszowa, jeśli jesteś protestantem, to mnie zabij!
Nienawiść między katolikami i protestantami sięgała szczytu. Nie dosyć, że mordowały się armie, to jeszcze niewinnych, pospolitych ludzi wciągnęły te waśnie w pasmo mało zrozumiałych konfliktów. Dlatego pielgrzym szedł do cudownego obrazu Matki Częstochowskiej, aby przed jej obliczem dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. Dlaczego jeden Bóg ma tylu różnych wyznawców, którzy chcą go poznać poprzez zbrodnię wojny?
– Nie zabiję cię, nie lękaj się, ale powiem ci tak: nie pokazuj się w Tarnowskich Górach. Źli tam ludzie nie mieszkają, ale takich jak ty nie lubią. Dojdziesz do Rept, a potem ktoś ci drogę wskaże, którą idąc, bezpiecznie miniesz miasto. A teraz usiądźmy, dam ci jeść, coś mi w zanadrzu po szychcie zostało – powiedział górnik uśmiechając się przyjaźnie.
Niebo było pogodne, gwiazdy radośnie błyskały, jakby łaskocząc niebo. Wiatr delikatnie pieścił listowie szumiąc przepiękną poprzez swoja prostotę pieśń. Wysokie sosny kołysały się z lekka, od czasu do czasu przelatujący nocny ptak zaskrzeczał, chrapała w lesie zwierzyna. Górnik wyciągnął kawał chleba, uklęknął, połamał i dał pielgrzymowi.
– Bierz i jedz Janie Sarkandrze – powiedział.
Ten słysząc to, aż oniemiał.
– A ty skąd mnie znasz? – wyszeptał.
– Ja ciebie znam, ale nie wiem, czy tym nie znasz tak, jak należy?
– Panie, to ty? – wyszeptał. – Już myślałem, że mnie opuściłeś. Panie, chciałbym poznać cię i iść twoją drogą.
– Najpierw, poczciwcze, dojdź do Częstochowy. Ażeby się to stało, weź resztę chleba i nabierz wody ze źródła. To ci wystarczy do końca wędrówki. I pamiętaj! Nie wchodź do miasta – to mówiąc rozpłynął się w ciemności.
Nazajutrz Jan Sarkander dotarł do Rept, a tam ktoś życzliwy pokazał mu drogę przez Bobrowniki do Lasowic i dalej do małego miasteczka Georgenberg. Tarnowskie Góry zobaczył tylko z daleka, ze wzgórza za Reptami. Idąc tak do Częstochowy jadł i pił, a niczego mu nie ubywało. Jan Sarkander wybrał drogę Pana, nie zboczył z niej nawet w obliczu męczeńskiej śmierci. Cudowne źródło bije za Wieszową do dziś, każdy może z niego czerpać wodę, ale łaski boskie czerpie tylko ten, który spotka tam i rozpozna tego górnika, którego spotkał przed wiekami Jan Sarkander.