Zaznacz stronę

Niedola tarnogórskiego kata

Na samym szczycie Galgenbergu stała szubienica. Tutaj tarnogórski kat wykonywał wyroki wójtowskie, te ostateczne kończące żywot przestępcy. Z jednej strony były one karą dla tego, który sprzeniewierzył się prawu wolnego miasta górniczego, a z drugiej przestrogą dla mieszkańców. Każdy bowiem, kto zakłócał spokój rytmu pracy gwarków, musiał mieć tę świadomość, że może się tam na górce znaleźć. Złodziej kradnący cudzy urobek, duch niespokojny burdy czyniący i uszczerbek na zdrowiu innych. Taki, który ma za nic dziesięcioro przykazań bożych i cały „Ordunek Gorny”, mógł się spodziewać, że prędzej, czy później spotka się oko w oko z mistrzem katowskim. Sponiewierany przez cały proceder śledczy i proces, po odczytaniu mu wyroku miał prawo spojrzeć ostatni raz w życiu na to miasto, które dla wielu spokojnych i pracowitych było źródłem dostatku, albo przynajmniej utrzymania rodziny.
W pierwszych latach istnienia Tarnowskich Gór większość ludności miasta stanowiła zbieranina przygodnych poszukiwaczy skarbów z wszystkich stron świata. Niejednokrotnie bezwzględni dla siebie, takiej też stanowczej decyzji wójta byli poddawani. Później, kiedy całe bractwo uspokoiło się jako tako, ludzie pozakładali rodziny, dorobili się majątku i w głowie im nie było prawa przekraczać. Jeśli ktoś zawinił pod ziemią, często osądzany był szybko na miejscu przez współtowarzyszy, a skała zawsze mogła przecież na delikwenta spaść, strop się zawalić albo nawet Skarbnik go ukarać. Z takich to powodów brakowało katowi pracy, a co za tym idzie – głód zaczął zaglądać do jego domu. Poszedł biedak jednego dnia na wzgórze, uklęknął pod szubienicą i zaczął się modlić, żeby Bóg dał mu jakieś zajęcie. Wnet przyfrunęły zewsząd anioły zgorszone tym, co robił.
– Bluźnisz! Jak możesz bezczelny człowieku Boga prosić, żeby ludzie źli byli, żeby grzesząc – tobie dobrze robili! Opamiętaj się! – nakrzyczały na niego.
– Z głodu ma umrzeć cała moja rodzina tylko dlatego, że ludzie nie grzeszą? – zapytał ze łzami w oczach. Wygląd miał tragiczny. Włosy opadające na ramiona z czaszki potężnej i na czubku łysej, zarost na twarzy niechlujny i potargany. Karminowy kaftan, pół zapięty, odsłaniał szeroką pierś porośniętą kędzierzawym, ryżym włosem. Ciasne, poszarzałe, podniszczone portki opinały muskularne uda i łydki. Stopy miał obute w ciżmy z długimi nosami, znoszone i wytarte.
– Weź się, chłopie, do porządnej roboty! – powiedział jeden z aniołów.
– A co, rzemiosło moje nie jest porządne? Kto niszczy ludzki poślad i chwasty? Wy tylko szeptać do ucha potraficie, ale kiedy szatan przemówi nieco głośniej od was do ucha człowiekowi, nie kto inny jak ja muszę miasto sprzątać. Wtedy was, aniołkowie mili, nie ma. Wtedy nikt inny nie brudzi sobie rąk dla dobra tej pięknej okolicy. Dlatego, zamiast na mnie wrzeszczeć i bluźniercą nazywać, moglibyście coś doradzić, jakoś pomóc. Wy nawet teraz, kiedy się modlę, krzywo na mnie patrzycie. To co ja mogę robić innego w końcu?
Spojrzeli aniołowie po sobie, pomyśleli, że chłopisko ma rację, ale jak tu takiemu pomóc? Jeden w końcu zapytał:
– Powiedz nam, co chciałbyś robić?
– Już mi jest wszystko jedno. Każdy w mieście mną się brzydzi, nikt mi roboty dać nie chce. Chyba w końcu sam kraść będę i skończę na moim katowskim warsztacie.
Pocieszali aniołowie rozpaczającego kata, obiecali, że popytają swoich podopiecznych o robotę dla niego. A potem sfrunęli zboczem Galgenbergu do miasta.
Jeden rozpytywał gwarków, czy nie potrzebują kopacza, albo przynajmniej pomocnika. Do ciężkich nawet robót, bo przecież kat silnym był mężczyzną i robotnym.
– Aniołeczku nasz kochany – odpowiedzieli gwarkowie kiwając głowami. – My wiemy, że nasz tarnogórski mistrz katowski jest robotny, oj wiemy jak bardzo. Nawet robotny ponad miarę. Pamiętamy, z jaką radością wieszał naszych kamratów. Rabusiami byli, a jakże, okradali nas i księcia, ale my kim właściwie jesteśmy, jak nie złodziejami okradającymi naszą ziemię matkę? Możemy go przyjąć do roboty, ale jak go powita po ziemią Skarbnik? Kto to wie, no kto?
– Ja to wiem, a Pan Bóg pierwszy wam wymierzy sprawiedliwość za to podszywanie się pod Skarbnika i samowolne wymierzanie sprawiedliwości według waszej miarki – rzekł anioł i smutno mu się zrobiło, bo miał świadomość, że kiedy kat w górze, czyli kopalni którejś się pokaże, zaraz żywot zakończy w dziwnych okolicznościach.
Gwarkowie – kopacze poszli do swoich obowiązków podśmiewając się z anioła w duchu. On natomiast usiadł na hałdzie jałowej skały i ze smutku cały poszarzał.
Inny anioł pofrunął do piekarza. Była późna noc dla jednych, a bardzo wczesny poranek dla innych. W piekarni wyjmowali właśnie pachnące bochny z pieca. Mistrz na widok posłańca z nieba zostawił całą robotę pomocnikom i wyszedł przed zakład.
– Skosztuj aniołku świeżego chleba, udał się jak zawżdy. Skórka chrupiąca, ale niezbyt twarda, a od spodu mięsista i delikatnie gorzkawa, jak łyk piwa w skwarny dzień. A środek pulchny i smakowity, powąchaj jak pachnie – mówiąc to piekarz posunął aniołowi pod nos przełamany bochenek.
Anioł to istota ze wszech miar wrażliwa, dlatego czując zapach, aż zatrzepotał skrzydłami z rozkoszy. Ugryzł spory kęs i wywracając oczami przełknął ciepły dar boży.
– Nie masz piekarzu roboty dla jednego pomocnika? – zapytał.
– Roboty w piekarni tyle, że dla dwóch się znajdzie. A kogo aniołeczku chcesz polecić?
– Taki jeden, co roboty nie ma… – anioł zająknął się, bo przypuszczał, że mistrzowi nie spodoba się protegowana osoba. – Co ci będę dużo gadał. Kat tarnogórski jest bezrobotny i Boga prosi o zajęcie, a wiesz co to znaczy!
– Oj wiem, wiem i niechaj będzie bez pracy długi czas. Chętnie bym pomógł, ale co w moim warsztacie robić będzie kat? Wszyscy modlimy się: „chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”. Chcesz, mój aniele, żeby praca katowska była chlebem powszednim dla Tarnowskich Gór? – tak ripostował mistrz piekarski.
– Jeśli nie chcesz mu pomóc, co mi poradzisz czynić? – zapytał zakłopotany boski orędownik.
– A czy ja się idę pytać kata, co robić, kiedy mi się chleb nie uda? Ja, człek prawy, mam się nad katem litować? Czy on ulituje się nade mną, gdybym, co nie daj Bóg, na miasto nasze musiał spojrzeć z Galgenbergu?
Anioł po tych słowach piekarza odfrunął smutny na dach, usiadł tam i poszarzał od fruwającej niesfornie sadzy. Przyznał w duchu katowi rację, że ciężko będzie znaleźć dla niego jakieś źródło utrzymania. Nie miał pretensji do piekarza, bo rozumiał jego racje.
Trzeci anioł ukazał się rzeźnikowi w jatce. Ów właśnie napychał kiszki drobnym mięsem, dobrze przyprawionym, robiąc kiełbasy. Czeladnicy zwijali je żwawo w zgrabne pęta i wieszali na kijach wędzarniczych.
– Co sprowadza miłego gościa w moje skromne progi? – zapytał pyzaty rzeźnik, śmiejąc się od ucha do ucha. – Czy chcesz mnie sprawdzić, czy ludzi potruć mam zamiar? Czy chcesz mnie ostrzec, że wśród zwierząt, które wczoraj do bicia kupiłem, jest jakieś dotknięte szatańską chorobą?
– Jest wszystko w należytym porządku – odparł anioł. – Chciałbym jedynie, żebyś pomógł jednemu z biednych ludzi w Tarnowskich Górach.
– Pierwsze słyszę, żeby w Tarnowskich Górach mieszkali jacyś biedni ludzie? Wszystkim przecież dobrze się powodzi.
– Tylko tak się tobie wydaje. Jest taki jeden, który żyje na granicy nędzy. Przykro o tym mówić, ale nikt z prawych mieszkańców miasta nim się nie przejmuje!
Rzeźnik nie był z natury rozrzutny. Wszystko, czego się dorobił, zawdzięczał pracy swoich rąk, ale nigdy nie skąpił, jeśli pomóc trzeba było innemu. Nienawidził naciągaczy, którzy sami będąc leniwi, tylko czekają na litość bliźniego. Kiedy anioł wyłuszczył mu cały problem, mało nie udławił się z wrażenia.
– Tak pomyślałem, że skoro kat obcował ze śmiercią, nie będzie mu trudno zwierzęta szlachtować.
– Zabijanie moje i jego to nie to samo. On pozbawia ludzi życia, ja zabijam, żeby żyć mogli, daję im pokarm, staram się wszystko wykonywać smacznie. Kto u mnie cokolwiek kupi, kiedy się ludzie dowiedzą, że pracuje u mnie człowiek, który ma ręce zbrukane krwią ludzką? Pragniesz mojej klęski? Chcesz, żebym kupujących utracił po wsze czasy? – tłumaczył się rzeźnik.
Anioł był pełen zrozumienia dla tego człowieka, dlatego nie nalegał, zjadł tylko soczystą kiełbaskę i postał chwilę przy wędzarni. Nawdychał się smakowitego powietrza, pełnego aromatu, podumał nad smutnym losem kata i sam niewesoły będąc, poszarzał z żalu i dymu wędzarniczego.
Wszystko, co robione przez aniołów po bożemu – trwać musi, żeby rozwaga w działaniu przyniosła pożytek każdemu, przynajmniej po małej części. W diabelskiej praktyce liczy się czas, on nakazuje tak szybko robić, żeby jedynie dla człowieka pod jego kuratelą było dobrze. Nie patrząc na innych, zbiera się plon obfity, ale pełen nieprawości i grzechu.
Diabli niezbyt lubili kata, omijali go szerokim kołem, bo wprawdzie ludzi tracił, ale byli wśród nich – jak nie przestępca i rzezimieszek, to złodziej. Sami nie wiedzieli dobrze, komu on służy, niby zabijał, lecz w imię prawa, które chociaż ludzkie tylko, o jakieś boskie zasady było oparte. Kiedy katowi zaczęło dziać się źle, cieszyła się szatańska służba, jak zwykle w takich przypadkach, jednak nie wyciągając z tego dla siebie żadnych korzyści. Spostrzegli wkrótce diabli, że ich lepsi, mili Bogu braciszkowie, otoczyli opieką galgenbergowskiego mistrza. I pojęli, że oni też powinni jakoś mu „pomóc” w potrzebie.
Zjawili się na wzgórzu wczesnym wieczorem, bo jest to najlepszy czas do poufnych rozmów. Pozdrowili go z daleka, kłaniając się przy tym grzecznie. Nie podchodzili bliżej, bo po kacie można się było wszystkiego spodziewać.
– Coście łapiduchy chcieli? – burknął kat i sięgnął po procę, której używał do rozganiania stad ptactwa, siadającego na szubienicy. Spojrzał przy tym krwistym okiem robiąc takiego zeza, że diabłom ogony zdrętwiały, a na kopytach zrobiła się blada wysypka.
– Przyszliśmy z przyjacielska wizytą panie bracie – rzekł jeden śmielszy.
– Dla kogo bracie, dla tego bracie, a ty się nie spoufalaj! Przyjaciół nie mam, a kiedy będę chciał mieć, to z cała pewnością nie wśród was – to mówiąc kat strzelił z procy i trafił diabła w róg, aż zadźwięczało.
– A szkoda, bo podobno jesteś w tarapatach i mieliśmy zamiar ci pomóc.
– Tak mi pomagacie, że wszyscy sporządnieli i nie ma kogo powiesić, ani nawet przesłuchać, albo zbadać, czy mówi prawdę.
– Tu się mylisz! My swoje robimy, ludzie grzeszą, piekło aż trzeszczy w szwach, to ty jesteś do niczego.
– Licz się ze słowami, pośladku Lucypera – kat miał dosyć przegadywania się z diabłami, oni zawsze go mierzili, a teraz w dodatku wyczuł w ich słowach ton zlekceważenia. Dlatego z lekka się zdenerwował.
– Gadajcie mi tu zaraz, czego szukacie i fora ze dwora, bo was wyłapię i na święconym sznurze za uszy powieszę.
– Chcemy ci poszukać roboty, żebyś z głodu nie umarł!
– O znam ja waszą robotę, Bóg wam zapłać – zaśmiał się kat, a oni skrzywili się i zatkali uszy słysząc imię Boga. – Co ja mógłbym robić dla was?
– Miotły brzozowe umiesz robić? Będziesz je wiązać dla czarownic, dobrze zapłacimy.
– A ileż tych mioteł wam potrzeba? Przecież tutaj nie ma czarownic! – wyśmiał ich kat.
– Oj mógłbyś się zdziwić, jest tego niezła kohorta!
„To dlaczego ja bez pracy jestem? – pomyślał kat – Przecież gdyby je wszystkie wychwytać miałbym z czego żyć!”
– Dobrze, powiedzcie mi, które to są, a ja się do nich z miotłami wybiorę – powiedział udając głupiego, ale diabły zorientowali się, o co mu chodzi.
– Za miotły ci zapłacimy i sami doręczymy. Nie myślisz chyba, że zdradzimy nasze jedyne wśród ludzi bratnie dusze. Masz nas za skończonych durniów?
– Na kiedy je mam zrobić?
– Pracuj spokojnie i dokładnie, gdy wszystkie zrobisz, jedną na szubienicy zawieś. To będzie znak, że możemy je odebrać.
Kat w końcu przekonał się, że może trochę dorobić wiążąc te miotły, więc się zgodził. Diabli na początek zamówili sto sztuk, dali zadatek i odeszli do swoich niecnych zajęć.
Nazajutrz wczesnym rankiem zjawili się aniołowie, niepyszni i z kwaśnymi minami. Nie mieli miłych wiadomości dla kata. Zainteresowali się, co robi, bo wokół szubienicy leżały całe zwały brzozowych gałęzi.
– Rózgi robisz? Będziesz kogoś nimi chłostać?
– Miotły wiążę, co wy sobie myślicie, że kat jedynie wyroki wykonywać potrafi? Mam zamówienie na sto mioteł!
– Burmistrz miasto sprzątać będzie, rynek zamiatać? W końcu wziął sobie do serca nasze prośby – zawołali aniołowie i zatańczyli z radości wokół szubienicy.
– Nie cieszcie się tak bardzo! To żaden burmistrz, tylko diabłom żal się mnie zrobiło tak jak wam, ale oni mi pomogli! Nowe miotły dla czarownic zamówili.
Aniołowie spojrzeli po sobie, coś po cichu pomruczeli i zaproponowali katowi pomoc.
– Będziemy z tobą te miotły wiązać, im prędzej je zrobisz, pieniądze wcześniej dostaniesz.
– A róbcie, tylko żeby diabły nie widzieli!
W dwa dni miotły były gotowe. Grube, pękate z solidnymi stylami wygładzonymi, wygodnymi do siedzenia. Aniołowie uciekli, a kat jeszcze pół dnia poczekał, żeby diabli nie wyczuli ich obecności i pod wieczór powiesił jedną miotłę na szubienicy. Nie musiał długo czekać. W dwa pacierze zleciało się kilku diabłów.
– Coś nam tu niebiańsko pachnie – jednak zwęszyli obecność aniołów.
– Pachnie, bo byli tu aniołowie, ale przegoniłem ich! Żadnej roboty mi nie znaleźli. Bierzcie miotły i płaćcie, bo głodny jestem, chętnie pójdę do miasta coś przekąsić. A jak się nie podoba, to jazda mi stąd! Ognisko sobie z mioteł zrobię.
Zapłacili za miotły piekielni braciszkowie, podziękowali, każdy wziął kilka pod pachę i poszli pospiesznie rozdawać je czarownicom. Zbliżał się bowiem koniec tygodnia i miały nowymi miotłami polecieć na sabat.
Nikt tego nie odgadnie, co aniołowie zrobili takiego z miotłami, czy coś wpletli zdradziecko między gałęzie, może modlitwę jakąś odmawiali po cichu, bo stała się rzecz bardzo dziwna. W sobotę wieczorem cała setka czarownic z Tarnowskich Gór i okolic zamiast polecieć na wiec, pofrunęły na Galgenberg i przefrunęły pod szubienicą. Jakaś siła na nie zadziałała, że zamieniły się w ładne dziewczyny i więcej do wyglądu czarownicy nie powróciły.
Diabłom włosy przypaliły się z goryczy, chcieli od kata zwrotu pieniędzy, ale on tak ich zwymyślał, że aż stryczek na szubienicy się skurczył ze strachu. Natomiast aniołowie cieszyli się i katowi zapłacili drugie tyle za miotły. Przemienione czarownice szybko znalazły kawalerów, bo były najładniejsze w mieście.
Od tej pory większość dziewczyn z Tarnowskich Gór jest do nich podobna. Są miłe, grzeczne i chociaż anielsko się uśmiechają, każda z nich ma coś z czarownicy. Dlatego są takie urocze.