Zaznacz stronę

Babskie piwo

Mieszkał kiedyś dawno temu w Tarnowskich Górach pewien zamożny gwarek. Miał żonę, a po prawdzie to ona go miała. Należała bowiem do takich, o których mówi się „Herod baba”. Z charakteru nie była najgorsza, ale chłopa trzymała krótko i zdecydowanie, może dlatego dzięki niej dorobili się sporego majątku. Gwarek, oprócz tego, że miał kopalnię kruszcu, to jeszcze wyszynk piwa swojego prowadził, co mu się w myśl przywileju piwowarskiego należało. Zgodnie z porządkiem piwnym, robili dla niego słód, a potem piwo, na którym, sprzedając je kamratom, nieźle dorabiał.
Żona domu doglądała, pilnowała, żeby dzieci mądre wyrosły i dochody liczyła skrupulatnie. Żyło im się dobrze, ale wnet okazało się, że mąż tylu obowiązkom nie podołał. Podupadł na zdrowiu i wkrótce umarł.
Wdowa trochę płakała, bo przecież po swojemu chłopa miłowała. Z żałobą i lamentami zbytnio jednak nie przesadzała. Pieniędzmi ze Spółki Brackiej nie pogardziła, ale było to zbyt mało, aby godnie żyć i utrzymywać sieroty. Dlatego więc wnet zakasała rękawy i wzięła się do interesów, jakie prowadził jej świętej pamięci mąż. Na kopaniu pod ziemią wcale się nie znała, dlatego wynajęła sobie sztygara. Musiał on codziennie zdawać jej relację, co się działo, ile wykopali. Wszystko dzierżyła w rękach, jak i dawniej za życia małżonka. Nie poprzestawała na tym. Chciała tak jak nieboszczyk warzyć i sprzedawać piwo. Z tym się okazał większy kłopot, ani się spodziewała jaki! Mężczyźni nie chcieli u niej pić piwa i bez żadnej przyczyny nie zachodzili do niej. Najpierw prosiła niedawnych stałych klientów, potem brała ich na spytki, ale niczego nie wskórała. Byli nieubłagani i do tego stopnia perfidni, że żonom swoim nagadali, jak to ona do pijaństwa ich namawia. Żeby znajomym się nie narażać, poprzestała na tym, że jedynie swoim robotnikom piwo wciskała, bo ci nie mieli odwagi jej odmówić.
Sytuacja mierziła ją okrutnie, bo inni gwarkowie wyszynk piwa posiadający, zyski mieli z tego niezłe. Wszystko byłaby zrozumiała i pewnie pogodziła się z sytuacją, ale konkurencja zaczęła z niej kpić i naśmiewać się. Głośno wygadywali niestworzone o niej historie, nierzadko pikantne i kobietę krzywdzące. Często wieczorami w knajpach prześcigali się w tworzeniu rubasznych dwuwierszy. Przynajmniej im wydawały się wesołe.
– Pij piwo u baby, będziesz bracie słaby.
– Piwo w szklanicy – wdowa w łożnicy.
– Piwo u wdowy – ożenek gotowy – dogryzali, że niby męża sobie nowego szuka i piwem chce któregoś otumanić.
Tego było już za wiele! Pewnego dnia, kiedy czara goryczy się przelała, wdowa kpin już nie wytrzymała i publicznie na rynku wszystkich przeklęła.
– Jeszcze łykać będziecie, co nawarzę! – krzyknęła i do swojej kopalni poszła. Kazała się zwieźć na dół i krokiem zamaszystym powędrowała chodnikiem w kierunku komory, gdzie kopacze pracowali. Stanęła i powiedziała głośno:
– Szczęść Boże chłopy!
Ci grzecznie odpowiedzieli, a sztygar zapytał, co ja sprowadza.
– Ze Skarbnikiem muszę sobie porozmawiać, bo jego rady potrzebuję! – zawołała specjalnie głośno.
Robotnicy, słysząc te słowa, uciekli w popłochu porzucając narzędzia. Został tylko sztygar, ale gotowy do ucieczki w każdej chwili.
– Jesteście dobrodziejko przy zdrowych zmysłach? Nieszczęścia sobie napytacie i tyle. Skarbnik nie jest zły, ale lepiej go nie wzywać nadaremno – dobrze radził kobiecie.
– Lepiej powiedz, jak go zawołać? – rozkazała wdowa.
– Musicie gwizdnąć trzy razy.
– Gwizdać nie poradzę, powiedz o innym sposobie.
– Powiedzcie tak: „Skarbniczku złoty mam straszne kłopoty” i zastukajcie trzy razy stylem żelazka w ocios. On wtedy wyjdzie i powie tak: „Teraz masz jeszcze większe”. Wy musicie odpowiedzieć: „Nie róbcie mi nic złego, nie chcę srebra waszego”, a wtedy wam nic nie zrobi. Pozwólcie dobrodziejko, że ja sobie najpierw na powierzchnię wyjdę, bo mam rodzinę na utrzymaniu.
Ledwie jego światło w chodniku znikło, a wdowa zrobiła tak jak poradził. Ściana się rozstąpiła, wyszedł duch kopalni, a ona powtórzyła wszystkie słowa nakazane przez sztygara. Potem jednym tchem opowiedziała mu całą swoją historię.
– To czego chcesz ode mnie kobieto? – zapytał Skarbnik, mocno zdziwiony widokiem baby pod ziemią.
– Bardzo was, Skarbniku, proszę, żebyście zakazali pracującym pod ziemią naśmiewać się ze mnie i jeszcze, żeby piwo u mnie kupowali.
Stary duch zamyślił się, pogładził długą siwą brodę, potem poskrobał się pod kapturem, jakby chciał coś z głowy strząsnąć i rzekł tak:
– Postraszyć ich mogę, nieładnie śmiać się z wdowy, zwłaszcza takiej po przykładnym gwarku. Jak mam ich nakłonić do picia piwa u ciebie, to zaiste nie wiem! Zwłaszcza, że pijaków nie mam w poważaniu i bardziej chciałbym ich tępić, niż do opilstwa namawiać.
– To do kogo mam iść? Diabłu duszę zaprzedać?
– Nawet mi o diable nie mów, bo sobie pójdę – zawołał Skarbnik i skrzywił twarz w grymasie niechęci i odrazy. Splunął przy tym trzykrotnie. – A musisz koniecznie to piwo sprzedawać?
– Jak nie piwo, to co? – zapytała wdowa.
– Nie znam się na tym waszym ziemskim jedzeniu, ale mogę ci powiedzieć, kto poradzi, co robić. Za Reptami pod lasem jest droga. Rosną tam wierzby, a w jednej z nich jest wielka dziupla, w której mieszka czarownica. Ona czasami coś mi przyszykuje do jedzenia.
– To duchy też jeść muszą i pić? Gdybym wiedziała, przyniosłabym wam, Skarbniczku, piwa.
– Spożywać niczego nie muszę, ale nieraz mi się zachce. Wtedy mam takie miejsca, gdzie sobie pojem. Czarownica z wierzbowej dziupli jest stara i paskudna, ale serce ma dobre i z pewnością ci pomoże. Musisz pójść tam wczesnym rankiem tuż przed świtem Wtedy jako sowa wraca z łowów, jeszcze nie śpi i jest w stanie z tobą porozmawiać. Idź i patrz, na którym drzewie sowa usiądzie. Daj jej trochę skwarków z młodego wieprza i powiedz, że ja ciebie posyłam.
Już następnego dnia zrobiła wdowa tak jak jej kazał Skarbnik. Było jeszcze całkiem ciemno, gdy wyszła. Lęku nie czuła wcale, ale coś ją wewnątrz serca łaskotało zimnem. Od wschodu zabłyszczały pierwsze promienie słoneczne, dobiegł ją czysty dźwięk szychtowego dzwonu gwarków. Stanęła na skraju lasu. Zarośla zaszumiały, jakby to słońce swoim oddechem wprawiało gałęzie w rozkołysanie. Kobieta, chcąc sobie dodać odwagi, zaczęła półgłosem poranny pacierz. Od strony lasu zamajaczył jakiś cień nad koronami drzew. Minęła chwila, ot tyle, co wypowiedzenie „amen” i wielkie ptaszysko cicho usiadło na próchniejącym pniu wierzby. Nigdy tak wielkiej sowy wdowa nie widziała. Wyjęła z woreczka przygotowane skwarki, posypała pod drzewem, a ptaszysko sfrunęło i w mig wszystkie smakołyki zjadło. Słońce już ociupinkę wystawiło swoją tarczę nad widnokręgiem. Sowa raptem zawirowała, otrzepała się niczym mokry pies i oto przed wdową stanęła czarownica. Ubrana po chłopsku, pochylona i chwiejąca się na nogach.
– Skarbnik mi mówił, że nie chcą chłopy piwa u ciebie pić. Nich sobie idą, ochlaptusy, gdzie indziej. Warzenia piwa zaniechaj. Zacznij żur kisić i kobietom sprzedawaj – powiedziała mrużąc oczy zmęczone. – Weź żytniej mąki pytlowej, w garncu glinianym zalej wodą gotowaną, przechłodzoną, do tego wrzuć spodnią skórkę od chleba – mówiła czarownica ziewając, bo była już bardzo zmęczona i prawie zasypiała. – Niech tak się kisi – znowu ziewnęła. Otwierając na oścież usta, pokazała blade dziąsła z jednym jedynym zębem sterczącym niby zbutwiały pień nadbrzeżnej olchy. – Jak się ukisi, zrób na spróbowanie dla wszystkich kobiet w Tarnowskich Górach tak: uwarz dobry kawał wędzonki, boczku, albo dodaj smażonej kiełbasy i… A potem dolej żuru do smaku dodaj przypraw i…, i…, i…
Nie doczekała się wdowa, co miała jeszcze dodać. Wiedźma nie dokończyła, bo sen ją zmorzył i wpadła do dziupli.
Zrobiła wdowa wszystko według przepisu czarownicy. Zaprosiła najbliższe znajome. Tak się kobiety najadły, że chodzić nie mogły. Każda też zamówiła u wdowy żur, którym chłopa w domu nakarmiła. Sprawdziła się przepowiednia wdowy, że wszyscy mężczyźni w mieście będą łykać to, co ona nawarzy.
Nie dowiedziała się wdowa nigdy, co według czarownicy można jeszcze do żuru wrzucić, dlatego choć wszystkie gospodynie robią go według starego przepisu, każda dodaje to coś: to „i…”, którego nie zdążyła wypowiedzieć sowa. I każdy żur jest smaczny. A najwyborniejszy – jedzony na pusty żołądek. I piwo po tym też smakuje.
Górnicy przestali z wdowy błaznować, a ona miała z nich zysk. Chciałby się rzec: „i wilk syty, i owca cała”. I wdowa, i miasta połowa.