Zaznacz stronę

Droga do domu

Życie porządnego górnika tarnogórskich kopalń zawsze było szczęśliwe i pełne radości. Rano, kiedy wstawał, cieszył się, że żyje i może pójść na szychtę. Jeśli coś ukopał, też się cieszył, a jeśli przeżył dniówkę, to nie tylko on, ale i reszta rodziny była pełna radości.
Gdyby jeszcze dzieci mogły ojca widzieć, byłaby pełnia szczęścia. Niestety, górnik wychodził na szychtę, kiedy potomstwo spało jeszcze, a wracał, kiedy już dzieci pozasypiały. Tak wyglądało życie wielu górników, a zwłaszcza tych, którzy do swojej kopalni w Tarnowskich Górach szli pieszo z pobliskich wsi. Oni, widząc swój dom, najbardziej cieszyli się późną jesienią i zimą. Idąc w tym czasie skrajem lasu polami, mogli w ciemności pobłądzić i w ogóle do domu nie trafić, albo jeszcze gorzej – paść łupem krwiożerczych wilków. Taka to była radość: pełna trudu i goryczy.
Jednego roku śniegu napadało prawie po pachy. Leciały białe płatki kilka dni z rzędu, więc zasypało wszystkie drogi i ścieżki. Drzewa przybrane w białe czapy zlewały się z tłem lodowatych kłębów chmur. Dachy domów i innych zabudowań wiejskich, przysypane grubą pokrywą śnieżną, były po zmierzchu trudne do rozpoznania. Dlatego górnicy wracający po szychcie do jednej ze wsi w okolicach Tarnowskich Gór uradzili, że idąc do kopalni, poznaczą sobie szlak wtykając gałęzie sosnowe do śniegu, żeby po robocie łatwo do domu wrócić. Pomysł był bardzo dobry. Tak doskonały, że wykorzystał go ten, który tylko czeka na okazję zrobienia zła.
Któregoś wieczoru, idąc wzdłuż wyznaczonej drogi, trafili górnicy prosto do szynku. Bardzo byli zdziwieni, ale skoro już tu weszli, wypili po jednym, albo i po trochę więcej. Czas miło upływał do momentu, kiedy w drzwiach pokazały się ich żony. Nawrzeszczały na mężów oraz na karczmarza. Jemu oberwało się, chociaż nie wiedział za co, bo przecież tylko obsługiwał gości.
Następnego dnia sytuacja powtórzyła się. Idąc wytyczonym rano szlakiem, trafili wprost w ramiona przytulnej, ciepłej karczmy. Skoro już tu byli, to dlaczego nie mieli znowu wypić po jednym? Potem znowu po jednym i bardzo szybko po następnym, bo przeczuwali, że wybranki losu już ich nie szukają po zaśnieżonych polach, ale idą prosto do tej jaskini zła, pijaństwa i swawoli. Nie pomylili się! Nie minęło kilka pacierzy, a drzwi karczmy, otwarte z hukiem, wpuściły do wnętrza powiew mroźnego powietrza pomieszany z tumanem iskrzących się płatków śniegu. A potem równie gwałtownie pokazały się, czerwone od mrozu i gniewu, żony górników. Wtargnęły do izby robiąc raban, wygrażając wszystkim tam siedzącym, a mężom i karczmarzowi w szczególności.
– Co wam te głupie łby otumaniło, że miast rodziny pilnować majątek przepijacie? – krzyczały. – Dzieciska za chwilę głodne i obdarte chodzić będą przez to wasze tutaj przesiadywanie!
– Tak, ale przynajmniej dziecek więcej mieć nie będziecie – próbował żartować karczmarz.
– Ty się nie odzywaj, kusicielu. Ty jesteś najbardziej winny – zawołała jedna z żon i palnęła karczmarza w łeb. Zrobił więc głupią minę i zamilkł.
Chłopy dopili zamówioną okowitę i, chcąc udobruchać niewiasty, tłumaczyli im, jak to się dzieje, że do karczmy zachodzą.
– Idziemy tak, jak nam gałęzie choinowe pokazują. Musi być tak, że nam ktoś je przestawia, bo do tej pory żaden z nas na złą drogę nie schodził – tłumaczył Jakub, jeden z kopaczy.
– Jest pewne, że robi to karczmarz! – krzyknęła jego żona. – Ty świński zadku! Podstępem chcesz kabzę nabić, na naszej krzywdzie się wzbogacić!
Karczmarz, który ciesząc się z lepszego dochodu, nigdy jednak do pijaństwa nie namawiał, słysząc to oskarżenie głośno zaprotestował.
– Tego nie godzi się słuchać! Wiele możesz mi, kobieto, zarzucić! A chociażby to, że gorzałę sprzedając i piwo ludzi rozpijam, ale przecież podstępem tego nie robię. Nikomu nie gadam, że tutaj jest kościół, a ci, którzy przychodzą, też miejsca do modlitwy nie szukają. Jakbyście do karczmy nie chodzili, dawno bym cały kram zamknął i czymś innym się zajął.
– To w takim razie kto takie psikusy niecne czyni? – zapytała inna żona.
– Mnie się nie pytajcie, ale najlepiej za dnia ślady na śniegu sprawdźcie i same dopilnujcie – odburknął karczmarz. – Bo nie mój w tym interes chłopów waszych doglądać. Ja z nimi ślubu nie brałem i nie ja po zaśnieżonych polach dla ich bezpieczeństwa uganiać się będę. Idźcie sobie sprawdzić, kto ślady na śniegu zostawił, a potem oskarżajcie tego, który jest winien.
Pozbierało się bractwo, poszli górnicy z żonami do domów spać. Kobiety jeszcze po drodze wypominały im wszystkie zgryzoty, jakie z nimi mają, a na koniec zmówiły się, że zrobią to, co karczmarz radził.
Następnego dnia, gdy zrobiło się już widno, sprawdziły ślady na śniegu. Wielkie przerażenie je ogarnęło, bo przy gałęziach wyznaczających wczorajszy szlak do karczmy zobaczyły wyraźnie odciśnięte kopyta i brud od sadzy, jeszcze do tej pory śmierdzącej siarką.
– Jezusie Nazareński – krzyknęła żona Jakuba. – Toż to odciski szatańskich nóg! Tego się można było spodziewać, że diabeł naszych chłopów bałamuci!
– Coś z tym trzeba zrobić, bo taką drogą oni wracać do domu nie mogą! A kto tam wie, jakie jeszcze niespodzianki piekielnik obmyślił? Niechby tak, nie daj Boże, do cudzej chałupy któregoś zaprowadził – dodała inna.
– Nawet głośno nie gadaj, bo jeszcze usłyszy, chłopa twojego zbałamuci i u sąsiadki, młodej wdówki, gniazdko znajdzie miłe – śmiały się pozostałe.
Wnet żartować przestały i uradziły, żeby diabła pojmać i nauczyć moresu.
Poszły najpierw do księdza zaopatrzyć się w większą ilość wody święconej. U dozorcy na stawach pożyczyły wielki podbierak do ryb, siatkę gęstą na długim kiju, a potem przez pół dnia moczyły go w wodzie święconej.
Pod wieczór poszły przyczaić się na diabła. Skryły się w krzakach na skraju lasu. A jedna przy kępie drzew na środku pola miała stać z miotłą i, udając czarownicę, tak go zagadać, żeby tamte z lasu miały czas podbiec i piekielnikowi zarzucić na łeb siatkę moczoną w święconej wodzie.
I tak się też stało, jak zaplanowały.
Kiedy na dworze już szarzało, szedł sobie diabełek, zbierał gałęzie wetknięte w śnieg rano przez kopaczy. Chciał nimi potem prościutko do karczmy drogę utorować. Gwizdał sobie wesoło i, niczego nie przeczuwając, szedł dziarsko podpierając się widłami. Bardzo się zdziwił, zobaczywszy na środku pola czarownicę. Nie dlatego, że czarownice były czymś dla niego nienormalnym, nie, nie! Znał je wszystkie w okolicy, często im pomagał w niecnych sprawkach, ale tej nie znał. Stanął więc, żeby przyjrzeć się dokładnie, bo widoczność była już niewielka, a, na domiar złego, od bieli śniegu oczy mu chorowały i stale sadza z rzęs do nich wpadała. I ta chwila zastanowienia właśnie pogrążyła go zupełnie, bo kobiety z lasu podbiegły i uwięziły w siatce podbieraka.
Jakże się diabeł wydzierał, przeklinał i wygrażał kobietom! Ale w końcu opadł z sił i zapytał:
– Czego wy ode mnie chcecie?
– Jeszcze pytasz draniu i kusicielu! Masz się od naszych mężów trzymać z daleka. Na złą drogę, do knajpy nie sprowadzać – wrzeszczała jakubowa żona.
– Ani na inne manowce – przerwała jej ta, której sąsiadką była młoda wdówka. Widocznie wzięła sobie do serca żarty innych kobiet.
– Obiecuję i przysięgam, że nigdy waszych mężów do karczmy nie zaprowadzę – krzyczał diabeł jak opętany, bo go siatka namoczona w święconej wodzie piekła i łaskotała.
– Ani na inne manowce, do domu młodej wdówki zwłaszcza – kazała dodać ta jedna, co się osobliwie o męża swojego bała.
– Zwłaszcza do młodej wdówki – wypłakał diabeł i pomyślał, że warto samemu do niej zajrzeć. Aż mu się oczy zaświeciły na samą myśl o tym.
– Mów sobie zdrów. Takie twoje przysięgi są jak plewy na wiatr rzucone! – wyśmiały go.
– Przysięgam więc na własny ogon, na widły i miotłę czarownicy!
– Już lepiej, ale dodaj jeszcze, że klniesz się na wszystkie przez ciebie dusze potępione.
Z tym już było trudniej, ale w końcu wykrztusił to z siebie. Kobiety to słysząc, wypuściły diabła, przedtem jeszcze obiwszy po głowie miotłą, żeby lepiej mu do łba wbić przysięgę.
Tylko się otrzepał, porwał widły i na nich odfrunął zły, obsypując dachy wioski sadzą, która na wietrze z surduta mu spadała.
– Dam ja wam paskudne babska, do karczmy nie poprowadzę, do wdówki sam sobie pójdę, tylko się trochę oporządzę, ale wam tego płazem nie puszczę. Popamiętacie wy mnie jeszcze! – odgrażał się, frunąc przez wieś.
Przez kilka dni mężowie grzecznie do domu wracali, potulni jak baranki. Rodziny cieszyły się, że znowu spokój zawitał w mury ich domów. Nie na długo jednak, bo jednego wieczoru znowu ich gdzieś poniosło. Kobiety pobiegły do karczmy, ale tam ich nie było! Bardzo zaniepokojone, skrzyknęły do pomocy pół wioski. Przeczuwały coś bardzo złego.
Istotnie, diabeł będąc w zgodzie z daną przysięgą, nie utorował drogi do grzesznych czynów, ale wywiódł górników daleko w pola. Wieczór był wtedy mroźny, a zadymka kłębiła śnieg zasłaniając całkiem widoczność. Szli tak na oślep długo, czuli wielkie zmęczenie. Nie odpoczywali, bo wiedzieli, że każdy, nawet mały postój, mógł się zakończyć zamarznięciem na śmierć. Kiedy już stracili wszelką nadzieję na dotarcie do wioski, Franek pierwszy zauważył w oddali wątłe światełko. Jakby nowy duch wiary w nich wstąpił. Pobiegli w tym kierunku, potykając się na zamarzniętych grudach. Wnet znaleźli się u podnóża nieznanego im wzgórza. Światełko wydobywało się z wejścia do chodnika. Zajrzeli do środka i oniemieli, bo we wnętrzu wzgórza wydrążona była srebrna komnata, oświetlona tysiącami lampek górniczych, które połyskiwały jakby oblizując srebrne ściany. Ze stropu kapała woda tworząc wielkie kałuże; w ich taflach odbijały się jak w lustrze ściany i strop. Na środku komnaty, na srebrnym tronie, siedział stary gwarek z siwą brodą. Uśmiechnął się do nich i kiwnął, żeby weszli. Kopacze pierwotnie nieśmiało tylko zaglądali, ale widząc gest zapraszający, zrobili kilka śmielszych kroków do przodu i pośliznęli się na omszałych kamieniach leżących na spągu. Jakub upadł twarzą prosto do wody, zachłysnął się tak, że oczy mu z orbit wyjść chciały. To, co połknął, nie było wodą, ale najprawdziwszą wódką. Dusił się i nie mógł złapać oddechu…
– Jakub oddychaj, oddychaj – usłyszał wołanie żony.
Ocknął się. Leżał w karczmie na ławie, a żona stała z flaszką gorzały.
– No, żyje! – dobiegły go głosy innych ludzi.
Uniósł się na łokciach i zdziwiony zapytał:
– Co się stało? Gdzie srebrna komnata i Skarbnik?
– Komnatę srebrną widziałeś? To ty, chłopie, już byłeś jedną nogą na tamtym świecie – śmiał się karczmarz.
Jakub i jego kamraci byli uratowani. Cała wioska wezwana na pomoc przez żony górników szukała zamarzniętych górników w szczerym polu pod Tarnowskimi Górami. To okrutny diabeł tak się chciał zemścić się za poniżenie, jakiego doznał ze strony kobiet. Cud, że ich znaleźli, przenieśli do karczmy i tutaj, nacierając i lejąc wódkę do gardła, jakoś do życia przywrócili.
Nazajutrz Jakub, czując się lepiej, leżał w łóżku i drwił sobie z żony:
– Tak pyskowałaś na karczmarza, że nas rozpija, a wczoraj sama mi do gęby wódkę lałaś!
– Miałam nie lać? Gdybym tego nie robiła, pewnie byś w tej cudownej komnacie na zawsze pozostał.
– Sama się przekonałaś, że wódka jest jednak dobra, skoro ci męża uratowała.
– To nie wódka, tylko ja jestem dobra, zapamiętaj to sobie na zawsze. Ja tobie lałam, żeby cię z grobu wyciągnąć. Kiedy ty lejesz – mnie do grobu zapędzasz. Jeśli tego nie rozumiesz, idź sobie do diabła.
– Albo do młodej wdowy – zażartował Jakub.
– O nie, zbereźniku! To już lepiej idź do karczmy – śmiała się żona rada, że mąż do zdrowia przychodzi.
– Co? Z knajpy łatwiej będzie mnie wyciągnąć?
Kobieta nic nie odpowiedziała, maznęła go ścierką, pokiwała głową i rzekła z udawanym politowaniem:
– Ty się już chyba nigdy nie zmienisz!
Od tej pory górnicy zachodzili czasem do karczmy. Ich żony patrzyły na to przez palce. Pewnie dlatego, że pili niewiele. Ot, żeby nie zamarznąć i trochę mieć z życia!