Rozdział 12
Jak zapach kawy
– Im człowiek starszy, tym więcej ma grobów do odwiedzenia. Nachodziłam się w tym roku okrutnie – rzekła Irena i zrobiła małego łyczka kawy. Pachniała jak marzenie, już samo jej wdychanie poprawiało listopadowy nastrój.
Spotkała się z Dorotą na rynku i pozwoliła się namówić na kawę w pobliskim lokalu. Nie oponowała zbytnio, czyżby wizyta córki z rodziną dobrzej jej zrobiła na zgorzkniałą duszę? Z pewnością długie wieczorne rozmowy, lekka perswazja najbliższych, a przede wszystkim ich widok nieco odmienił szarość codziennej samotności. Lecz, jak wynikało z dalszej rozmowy, nie tylko to.
– Zrozumiałam, że świat się nie kończy na cmentarzu. O najbliższej osobie należy pamiętać, ale są żywi ludzie, którzy też są bliscy i tego kontaktu potrzebują – zwierzała się Irena. – Izolacja nic nie zmieni, a jeśli, to na gorsze.
– No, no! Czyżby po latach prawie, że klasztornych zamierzasz zmienić nastawienie do życia? – spytała Dorota z przekąsem.
– O, nie tak zaraz, ale z pewnością w najbliższym czasie – uśmiechnęła się Irena i zaraz potem dała się namówić na kieliszek ajerkoniaku. – A co? Wiecznie mam sobie odmawiać?
– Pewnie, że nie! Cmentarz przygnębia człowieka, zwłaszcza w listopadzie. Powinnaś odreagować po tych, jak sama mówiłaś – meczących wizytach. Więcej spotkań z życzliwymi ludźmi, spacerów.
– Właśnie, a propos. Byłam w Miasteczku u kuzynki i wybrałyśmy się po zmierzchu na krótki spacer … – w tym momencie Dorota przerwała Irenie.
– Nie wyobrażam tam sobie długiego spaceru, chyba, że kilka razy dookoła centrum – stwierdziła ironicznie.
– Nie kpij sobie, Miasteczko nie jest może duże, ale ciekawe i tajemnicze – Irena liznęła likieru i zaczęła swoją opowieść:
Poszłyśmy na spacer, bo przy jej mężu nie chciałyśmy poruszać pewnego tematu. Z nim ostatnio coś się stało, całe szczęście – na lepsze. Zwykle był przykładem lekkoducha, birbanta i niestety trunkowego, bo może aż pijakiem go nie należy nazywać. Wyobraź sobie Dorotko, koło drewnianego kościoła, wyszedł z cienia dziwny człowiek. Wysoki, szczupły, ubrany w stary, złachany płaszcz. Wyglądał na księdza, ale kuzynka twierdziła później, że takiego w parafii nie mają.
– Czego się panie lękają? – mówił trochę archaicznym językiem i jakby z lekkim akcentem niemieckim. – Ciemność nie jest powodem do strachu. Ciemnoty bać się powinniśmy, bo ona z ludu czyni niewolników, a z władców ciemiężycieli. Światły umysł gąszcz mroku prześwietli, a ciemny nawet za dnia błądzić będzie. Bóg się nad maluczkim pochyli, by go wspomóc, a światłemu ręką poda i do świętości poprowadzi. Na podobieństwo Boga stworzeni czyńmy jak Stwórca. Niemocnym pomagajmy, a ze silnymi weźmy się pod ręce, żeby zmienić oblicze ziemi na mniej posępne. Uwierzmy w radość życia, bo jej potrzebujemy, ona jest łaską boska do zbawienia konieczną.
Mówił jak nawiedzony, ale lekko, zrozumiale i logicznie. Nie sprawiał wrażenia obłąkanego, raczej kaznodziei trafiającego do serca.
– Czy pan czegoś potrzebuje? – zapytała kuzynka.
– Kobieto, nie mów do mnie „pan”! Jest jeden Pan na świecie, a panowanie jego będzie po wsze czasy – powiedział do kuzynki, a potem zwrócił się do mnie:
– A ty wyglądasz jakbyś żalem życie sobie komplikowała. Męża straciłaś i wzdychasz w górę spoglądając chcesz go do siebie przyciągnąć. Uwierz mi, że prawdziwe niebo jest tuż obok ciebie, na wyciągnięcie ręki. Spójrzcie niewiasty w gwiazdy czy tam raj widzicie?
My zadarłyśmy głowy do, akurat bardzo nisko przelatywał samolot. Nieznajomy powiedział jeszcze:
– Nie szukajcie wieczności wśród gwiazd, ona jest tutaj na Ziemi!
Wtedy jacyś młodzi ludzie po drugiej stronie ulicy wyszli ze sklepu, zaczęli hałasować, a nieznajomy zniknął, rozpłynął się w ciemnościach kościelnego placu. Poczułyśmy się jakby ktoś z zaświatów nas nawiedził.
Kuzynka, osoba przebojowa i stąpająca twardo po ziemi całe zdarzenie tłumaczyła w sposób jednoznaczny.
– Jakiś podchmielony osobnik poczuł chęć porozmawiania. Włóczą się tacy po mieście, wypiją pod sklepem piwo, czy dwa, a potem zaczepiają porządnych ludzi.
– A skąd on mógł wiedzieć, że jestem wdową? – rzuciłam pytanie.
– Wcale tak nie powiedział, stwierdził, że straciłaś męża, to jest określenie wieloznaczne. Widząc dwie spacerujące wieczorem kobiety śmiało mógł strzelić stwierdzenie. Trafił, a ty myślisz sobie Bóg wie co, że niby nas duch nawiedził? Niektórzy mówią, że w Miasteczku straszy w opuszczonym domu niedaleko dworca. W każdym takim domu straszy w nocy, bo jest schronieniem dusz i ciał największych ze strachów i przekleństw teraźniejszości, czyli bezdomności, bezrobocia i uzależnień.
W tym momencie stwierdziłam, że ten akurat na lumpa nie wyglądał, co kuzynka skwitowała jednoznacznie, że widocznie poszukuję sensacji w monotonii życia.
– Na twoim poziomie intelektualnym nie wystarcza ci widocznie tani erzac z ekranu, czy dreszczyk wyczytany z książki – mówiła. – Potrzebujesz mocnych wrażeń? To pójdziemy w okolice przedszkola. Przejdziemy się po Rubinie i poznasz smak strachu. Tam też straszy. Niektórzy widzieli duchy byłych właścicieli. Podobno Rubin – ojciec chodzi nocami i biadoli, że mu kopalnię diabli zalali, wiesz, tę na Pasiekach. A koło willi Rubina faktycznie straszą ci, którzy przed chwilą wyszli ze sklepu. Pewnie puszki mają w kieszeniach.
Wróciłyśmy do domu i kuzynka opowiedziała wszystko mężowi, oczywiście robiąc z tego żarty. Ja miałam już odjechać, ale on poprosił, żebym została, bo chce coś opowiedzieć. Kuzynka zrobiła herbatę, usiedliśmy w fotelach, a on mówił:
– Wszyscy się dziwicie, że coś jest ze mną nie w porządku. Nie zaprzeczajcie! Niektórzy z kolegów nawet przypuszczają, że jestem od roku śmiertelnie chory. Niech sobie myślą, dla mnie to jest lepsze. Prawda jest taka, że też spotkałem tego człowieka, chyba człowieka, bo do końca nie wiem, kto to był, ale przypuszczam. Wlokłem się zimą do knajpy i byłem w pobliżu kościoła. Była akurat msza wieczorna, organy grały, a ja sobie gwizdałem melodię. Wtedy albo potknąłem się, albo pośliznąłem. Miałem ręce w kieszeniach, więc twarzą wylądowałem w śniegu. Straciłem na chwilę przytomność, kiedy wróciłem do zmysłów, ten ktoś stał nade mną. Pomógł mi wstać, a potem powiedział, że może tak sprawić, żebym już nigdy nie upadł. Zaproponował, że mnie wyspowiada. Musiałem być bardzo oszołomiony, bo przy normalnych zmysłach wyśmiałbym go i poszedł na piwo. Weszliśmy do kościoła, on usiadł w konfesjonale i wysłuchał mojej opowieści. Nie będę mówił wszystkiego, bo historię znacie dobrze. Zrobiło mi się lekko na sercu, więc odchodząc od konfesjonału chciałem księdzu podziękować, ale w środku nikogo nie było. Co najdziwniejsze, długo wyznawałem grzechy, ale po zakończeniu stwierdziłem, że msza jest w tym samym miejscu, w którym zaczynałem spowiedź.
Irena przestała opowiadać, dopiła ajerkoniak. Koleżanki posiedziały milcząc.
– Jak tu teraz nie wierzyć w duchy – powiedziała po chwili Dorota. – Nie mam pojęcia, czy są faktycznie, czy nie, chociaż sama niejedno doświadczyłam. Jeśli są, to niech będą jak zapach dobrej kawy – ulotne i wprowadzające w dobry humor