Wizje
Kiedy nazajutrz wczesnym rankiem Radzin otworzył oczy, początkowo nie wiedział gdzie się znajduje. Uniósł trochę głowę, na ile potrafił znieść piekący ból w ramieniu. Zobaczył plecy klęczącego biskupa, nie pytał o nic zadowolony, że brat jest blisko niego. Gorączka zelżała, ale spieczone usta domagały się wody. Jęknął z cicha, a wtedy dziewczyna, która akurat przy nim czuwała zaraz zwróciła na niego wzrok.
– Pić! – wyszeptał, a ona podała mu płyn z glinianej czarki.
Zakrztusił się, to co łykał nie było wodą, ale naparem gorzkawo-słonym. Oczy wyszły mu na wierzch od kaszlu.
– Truciznę mi jakową dajesz, nie widzisz, że cierpię – chrypiał.
– Ta, jak mówicie trucizna doprowadziła was do przytomności. To napar z ziół naszej wiedźmy – śmiała się dziewczyna.
– Boże Wszechmogący! Wiedźmę tu macie? Bracie, gdzie trafiliśmy wędrując po tej dzikiej krainie? – kierował pytanie do Wojciecha. Dziewczyna kazała mu napić się więcej, on już nie protestował, bo z każdym łykiem wstrętnego płynu czuł, że siły mu wracają.
– Leż cicho, bo w dobrych rękach jesteśmy. I ja wczoraj byłem złych myśli, przypuszczałem, że piekło nas pochłonęło. – odparł Wojciech, a potem opowiedział mu wszystko, co zaszło, bo brat niczego nie pamiętał.
– Chwała Bogu, że Istvanowi i służbie nic się nie stało. Myślę, że powinieneś dzisiaj jeszcze pójść do wioski, odszukać naszych ludzi. Do dalszej podróży trzeba się sposobić.
– Jak taki bolejący do Gniezna chcesz jechać? – Wojciech oczy przecierał ze zdumienia. Jeszcze wczoraj brat leżał nie wiedząc, co się wokół dzieje, a dzisiaj planuje dalsze wyprawy.
– Gorzej ludzie wyglądali po niejednej bitwie, a chodzić musieli. Mało to widziałem rycerzy, którzy poturbowani w turnieju, następnego dnia konia dosiadali? Mogę przecież jechać na wozie, czy tu leżę, czy tam wszystko to jedno.
– Nawet o tym nie myśl, tutaj przyjdziesz do zdrowia, wiedźma i dziewki tobą się zajmą. Chciałem, co by ktoś wiadomość zaniósł kasztelanowi do Świerklańca, że żyjemy. Teraz, kiedy wiem, co to jest za człowiek, nawet tam zaglądać nie mam zamiaru.
Wyszedł Wojciech na dziedziniec i od razu natknął się na Luborada. On także był tego zdania, że biskup powinien zainteresować się swoimi ludźmi.
– Dobrze się składa, pójdziesz z dziewczynami do wsi. One muszą sprawdzić, co mówi Wir Prawdy i jeszcze kilka innych moich poleceń wykonać – powiedział wróż i widząc pytające spojrzenie biskupa dodał:
– Wir jest jednym z kilku miejsc, gdzie bogowie dają nam znaki, co czynić. Ty możesz sobie w to nie wierzyć, ale ja ciebie nie zmuszam do składania ofiar naszym bogom, więc….
– Przecież nic nie mówię – przerwał Wojciech, bo nie chciał się dalej sprzeczać. – Ja was też do niczego nie zmuszam.
Dziewczyny poprowadziły Wojciecha do wioski. Pies z chramu pobiegł za nimi merdając wesoło ogonem. Szczekając płoszył wróble i wiewiórki. Ścieżka początkowo biegła łagodnie ku dołowi, wzdłuż grzbietu wzgórza, potem gwałtownie skręcała na zachód i wiła się po zboczu robiąc kilka ostrych skrętów. Ledwie wyszli z porastającego chram gaju, zakonnikowi ukazały się zabudowania wioski. Patrząc z góry widział strzechy chat położonych rzędem nad rzeczką, która przegrodzona przemyślaną konstrukcją starych bobrowych tam, rozlewała się w sporej powierzchni jeziorko. Dymy wylatujące przez dziury w dachach, snuły się nad dolinką, otulały wierzchołki wyższych drzew. Kalenice z perzu, albo targanej słomy, oblepione gliną połyskiwały z dala w słońcu.
– Wpierw pójdziemy nad rzekę do wiru – powiedziała rudowłosa, gdy doszli do miejsca, w którym ścieżka się rozwidlała.
Zamiast skręcić w prawo, weszła, ba! wbiła się w gęstwinę zarośli, przechodząc tym samym do innego świata zaczarowanej plątaniny roślinności. Rudowłosa zgrabnie omijała gałęzie wystające na dróżkę. Czasem którąś przytrzymała, żeby nie uderzyć w twarz Wojciecha podążającego tuż za nią. Pies plątał im się między nogami, węsząc strzygł uszami i potulnie zwiesił teraz ogon, wyraźnie było widać, że czuł się tutaj nieswojo. Gałęzie jeżyn szarpały suknie dziewczyn, jakby chciały zerwać ich odzienie. Rudowłosa nawet zaplątała się włosami w ich natrętne, kolczaste odrosty.
– Uważaj bardziej, gdy idziesz, albo zwolnij – powiedział Wojciech. – Te kolce rozdrapią ci suknię i włosy, a do tego twarz poranisz i tyle mieć będziesz z tej nieuwagi.
– To nie ma żadnego znaczenia – zaśmiała się rudowłosa – nawet, kiedy stoję one czepiają się, bo chcą się z nami przywitać.
– Bredzisz dziewczyno, to są tylko krzaki! – śmiał się mnich.
– To są żywe krzaki, w ich sokach ukryte są nawie wielu ludzi, którzy za życia nie byli dobrzy, ale też i nie najgorsi. Nie mogą jednak przejść do krainy Welesa i pozostając na tym padole przenikają w rośliny – tłumaczyła jasnowłosa, a druga potwierdziła jej słowa upierając się przy swoim. Biskup kręcił głową i starał się im wytłumaczyć, że prawda jest inna, a to, o czym mówią stanowi jedynie legendę.
– Wiele już pięknych opowiastek słyszałem wędrując po krainie śląskiej, ale to, co mówicie jest zabobonem.
– Za chwilkę staniemy pod drzewem pochylonym nad strugą, które było kiedyś młodą kobietą. Wiedźma nam prawiła, że dawno temu, kiedy była młodą zdarzyła się ta historia.
– Wiedźma była kiedyś młodą? – kpił Wojciech.
– Macie rację – roześmiała się rudowłosa. – zda mi się, że ona zawsze była stara i mądra. Jeśli stało się to za czasów jej młodości, to musiało być bardzo dawno, a drzewo wygląda też na stare. Mąż młodej, ciężarnej kobiety gdzieś się zapodział w świecie. Poszła wir zapytać, co się z nim stało i pewnie zobaczyła coś strasznego, bo płakała tak rzewnie i długo, że wypłakała z siebie dziecko ze łzami. Potem z rozpaczy rzuciła się do wody. Zanim jednak wpadła, jakaś siła przemieniła ją w próchniejącą od środka wierzbę. Nienarodzone, wypłakane dziecko zamieniło się w utopka i zamieszkało w wirze.
Szli tak sobie gwarząc, aż w końcu grunt gwałtownie się obniżył. Doszli wreszcie poprzez gąszcz nad brzeg strumienia, który w tym miejscu siłą swego nurtu wyrzeźbił w skarpie niewielką niszę. Nad tą wyrwą, rosła wierzba, wyraźnie wyższa od innych drzew. Jej pień przechylony był, tak jak mówiła dziewczyna, znacznie w stronę rzeki. Wszystkie gałęzie, wystrzeliwujące z pnia, zwisały bezwładną czupryną nad głębią, a niektóre nawet dotykały jej maczając w wodzie swe koniuszki. Drzewo na całej długości pnia miało szczelinę, do której łatwo weszłoby ramię dorosłego mężczyzny. Dziuplę te obrastały frędzle starych zakurzonych pajęczyn, w które wtopiły się kiedyś przypadkowo przelatujące owady. Ich ciał wyschnięte resztki poruszały się do taktu dziwnego drgania powietrza. Korzenie wierzby wychodziły ponad ziemię, wyłaniały się jak sękate palce potwora wygrzebującego się na powierzchnię. Pies do wierzby nie podszedł, usiadł kilka razy szczeknął i tylko przyglądał się ludziom, oblizywał pysk, z cicha popiskiwał i widać było, że jest gotów momentalnie ruszyć w razie potrzeby.
Rudowłosa pochyliła się nad wirem, a wtedy delikatny podmuch od strony rzeki napuszył jej włosy i cieniutkie gałązki wierzby oplotły ją misterną siateczką. Wojciech niedowierzał, że to się dzieje na jego oczach. „Szatan pewnie chce mnie zwieść, omamia mnie dziwnymi zjawiskami” – pomyślał i rozpoczął szeptać modlitwy prosząc Boga o siłę wytrwania i moc misyjnego słowa. Dziewczyna natomiast rozkrzyżowała ramiona i w uniesieniu szeptem opowiadała, co widzi, a może tylko zmyśla, chcąc omamić pobożnego mnicha? Jej głos niby cichy, ale poprzez łączność z kaskadą wierzbowych gałęzi wielokrotnie nasilony jakby szumem przenikał do uszu biskupa.
– Jesteś Wojciechu gdzieś, w gronie wielu sprawiedliwych, zgromadzonych wokół potężnej postaci o twarzy dostojnej i łagodnej, ktoś inny po jego prawicy w wieńcu cierniowym podaje ci szatę czerwoną, a gołębica siada na ramieniu.
Wszystko to znika, ciemnieje…. a teraz brata twego widzę. Wysoką ma na głowie czapkę i płaszcz bogato haftowany złotem….
– Dosyć! – krzyknął Wojciech i poczerwieniał od gniewu – podsłuchiwałaś nasze rozmowy w chramie, a teraz mnie bałamucisz.
Rudowłosa uczyniła krok do tyłu, jej włosy opadły. Miała twarz bardzo zmartwioną słysząc takie słowa. Stała przed nim z bezradnie opuszczonymi rękoma i nie wiedziała, czy tłumaczyć się, czy rozpłakać. Jeden jakiś zagubiony zbrunatniały listek przyczepiony nad czołem dodawał jej uroku niewinności. Wojciech siedział na pieńku, zakrył twarz dłońmi i najchętniej uciekłby stamtąd.
Następnie pochyliła się nad wirem jasnowłosa. Rozgrzebywała włosy palcami, mamrocząc coś z początku. Potem jej głos stał się bardziej zrozumiały.
– Strzeż się Wojciechu zbrojnych, tych, co mową niezrozumiałą władają, tak czyń, żebyś niechcący ich nie uraził… – w tym miejscu przerwała i gwałtownie się podniosła.
– Coś widziała? – zapytała ruda.
– Nie powiem, nie powiem – powtórzyła i rozpłakała się rzewnymi łzami.- strzeż się Wojciechu.
– Wiem, że widziałaś coś, co mnie tyczyło – rzekł Wojciech.
– Tacy jesteście ciekawi, co widziałam? – odparła opryskliwe – a przecie wiary nie chcecie dać tym przepowiedniom. Sami zerknijcie, co was czeka.
– Właśnie, że spojrzę, chociażby po to, żeby dać świadectwo, że tam niczego nie ma – to mówiąc pochylił się nad wirem. Zaraz też poczuł jak wierzbowe witki łagodnie głaszczą jego ciało. Trzymał się mocno na nogach, a zdawało mu się, że coś go przybliża do szarego, chłodnego pędu obracającego wodę w niewytłumaczalnym tańcu. Plusk pomieszany z odgłosem mlaskania, albo cmoknięcia.
– Po co się pchałem w to zaklęte uroczysko – mruknął do siebie, a jego głos jakby się rozpływał w echo i podobnie, jak woda okręcał się wkoło niewidocznej osi. Oczy benedyktyna początkowo nie widziały niczego szczególnego, jednak po jakimś czasie wirowanie jakby ustało, a on wyraźnie słyszał dobiegający odgłos dzwonu. „Wojciech, Wojciech, Wojciech…” – dudniło mu w uszach, dzwon swoim sercem zagłuszył wszystkie inne dźwięki.
– Pomóż mi Wojciechu – powiedziała wierzba, a on już się wcale nie dziwił.
Była smutna i piękna, w poszarzałej od deszczów i słońca sukni, klęczała nad wirem i płakała całą sobą.
– Prawdziwie jesteś kobietą, albo omamem rzuconym mi na oczy przez szatana?
– Kobietą byłam, dziecko wypłakałam, bo mój mąż ukochany w chramie Swaroga przez kasztelanowych wojów zabity do bagien zwierszowskich został rzucony. Cierpieć teraz muszę, bo nie umarłam, ani we własnym ciele żyję. Dusza moja w próchniejącym drzewie pokutuje. Jeśli potrafisz pomóż mi, spraw żeby obecne ciało moje godnie spalone uwolniło mnie oczyszczoną.
Ogarnął Wojciecha wielki żal. Chciał razem z nią zapłakać nie tylko nad jej niedolą, ale wszystkich skrzywdzonych bezwzględnością szatana.
– Bóg wszechmogący cię wybawi, po wiekach cię znajdą. Pod krzyżem będziesz spoczywać wraz z dzieckiem twoim. Gdy to mówił, coś go siłą odciągnęło spod wierzby z taką gwałtownością, że upadł na ziemię i mało do rzeczki nie wpadł. To dziewczyny wyciągnęły go z uwięzi wierzbowych witek.
– Tak się od przepowiedni wzbraniacie, nas napominacie, że tego czynić nie mamy, a sami narażacie się na niebezpieczeństwo. Nigdy nie siedźcie zbyt długo, bo was stopek, wierzbowy syn wciągnie.
– Nie mogłyście mi tego wcześniej powiedzieć? – oszołomiony biskup zbierał się z ziemi otrzepując habit.
– A skąd miałyśmy wiedzieć, że wam się nad wirem spodoba? – pytała rudowłosa, zdziwiona zachowaniem mnicha, każąc już wracać do wioski.