Fragment „ROLADY”, konkretnie jeden z rozdziałów:
Rozdział 2
Gwarki
– Kaj wy to idziecie? – Cila zapytała Karlusową.
Jej zbiegające z góry dzieci zrobiły okropny harmider na klatce schodowej, dlatego jak na komendę otwarły się drzwi mieszkających na parterze kamienicy.
– Jak to, gdzie idziemy? – Karlusowa z trudem rozszczepiała w półmroku korytarza szarpiące się potomstwo. – Gwarki się dzisiaj zaczynają. Też byście poszli kości rozruszać i coś pooglądać.
– My som już starzy, ani niy wiymy, co tam bydzie.
– Nie? Przecież w gazetach jest program? – Karlusowa nie kryła zdziwienia, że sąsiedzi nie chcą brać udziału w takim wielkim święcie miasta.
– Wiycie, my tera gazet niy kupujymy. Niy momy już pieców, to gazet niy potrzebujymy – powiedziała Kaniowa
Karlusy mieszkają na piętrze, słychać było, że głowa rodziny dzwoni kluczami. Jego żona jakoś udobruchała córkę i synka, trzymała je mocno za ręce. Słysząc, że mąż zamyka drzwi krzyknęła:
– Waldek! Weź ze sobą na dół „Gwarka” – potem zwróciła się do sąsiadów. – Tam jest wydrukowany program, to sobie przeczytajcie i pójdziecie, jak będziecie chcieli. My teraz idziemy na otwarcie, a potem jest kabaret, taki po śląsku. To by się wam podobało, nazywa się „Rak”. Można umrzeć ze śmiechu! Potem byście sobie krupnioki kupili na kolację.
– Co wy to padocie? Kto uamr na raka po krupniokach? – Opa Francek przywlókł się do przedpokoju i oparty jedną ręką o futrynę, a drugą na kryczce wsłuchiwał się w rozmowę łapiąc co nieco głuchymi uszami.
– Panie Lizoń, nikt nie umarł – powiedział Karlus idący w dół schodami. – To jest taki kabaret, takie występy na rynku, będzie fajnie!
– Aha – odparł staruszek, ale niezbyt złapał sens całej rozmowy. – Downij to boły fajne „Gwarki”!
– Dobrze godocie, Opa! Teraz tych Gwarków się niy czuje – wtrąciła Kaniowa.
– Niy czuje się, bo bratheringami w haupie śmierdzi – skwitował Lizoń.
Faktycznie z otwartych na oścież drzwi mieszkania zalatywało smażonymi rybami i zalewą octową. Przy piątku Kaniowa zrobiła śledzie opiekane w occie, Opa jak zwykle ją krytykował, ale kiedy przyszło co do czego, jadł najwięcej.
Dzieci chwilę szamotały się uwięzione rękoma matki, aż w końcu wyrwały się i wybiegły na ulicę. Ledwo drzwi wyjściowe trzasnęły za Karlusami, a na schodach pokazał się Poeta. Postawny, tym razem elegancki kroczył dostojnie z plikiem kartek.
– Panie Poeta, wy tyż idziecie na „Gwarki”. Na rynku mo być teraz kabaret – zaczepiła go Cila.
– Ja mam w nosie te występy, ja mam swój kabaret – odparł. W istocie szedł na program, na którym on oraz inni jemu podobni pokpiwali sobie ze święta.
Opa Francek wyszedł aż na korytarz, bo chciał się czegoś dowiedzieć.
– Karluska godała, że ktoś na raka umar od krupnioków. Powiydzcie, kaj idzie kupić tyn plebs.
– Panie Lizoń, po co panu plebs? Plebs teraz przed wyborami będą inni kupować! Pan się nie dociśnie – odparł Poeta.
– Co wy to opowiadocie! Niydowno boły wybory, zaś bydymy welować? – pytała Cila głosem bardzo zdziwionym.
– Przeczytajcie sobie w gazecie, jak nie wierzycie! Tak, tak, znowu pójdziemy na wybory – powiedział Poeta i poszedł sobie, bo mu się na kabaret śpieszyło.
Usiedli sobie w laubie, było jeszcze jasno na dworze, więc Cila przeglądała ostatniego „Gwarka” i czytała na głos niektóre fragmenty.
– Pieroński cygon! – powiedziała. – Nic niy piszom o wyborach.
– Poety bydziesz słuchała, to daleko niy zajdziesz. Przeczytej Cila, co dowają na Gwarki.
Sąsiadka wydukała piątkowy program, a kiedy doszła do soboty mało z wrażenia nie spadła z krzesała.
– Wybory Miss Gwarków! – aż krzyknęła.
– Widzicie, mioł racja chop, bydom wybory – rzekł Opa. – Musza jutro tam być, a w niedziela, po kościele pójda na pochód.
Jak powiedział, tak zrobił. W sobotę zjawił się na rynku. Ścisk był okropny, ale starszego człowieka wszyscy przepuszczali. Trochę kpili z niego, że stary, a do dziewczyny z bliska chce oglądać.
Blisko estrady spotkał znajomego, który jako radny miał dobre miejsce siedzące.
– Usiądźcie panie Lizoń, bo jeszcze was stratują – ustąpił Opie, bo był sporo młodszy.
– A ty dziołszki sam oglondosz, czy chcesz kupować plebs? – zapytał staruszek, chcąc jakoś zagadnąć o to najważniejsze, co go na rynek sprowadziło.
Wszyscy słysząc te słowa parsknęli śmiechem, a radny zrobił się czerwony na twarzy i nie wiedział jak zareagować.
– Wyście się panie Lozoń zrobili bardzo złośliwi na starość – powiedział w końcu, kiedy ucichły kpiny otoczenia.
Opa nie wiedział o co chodzi, nie przypuszczał nawet, że niechcący zadrwił z człowieka ubiegającego się o mandat posła do sejmu w zbliżających się wyborach. Wszystkim się to mimowolne przedstawienie podobało, niektórzy chcieli stawiać mu piwo.
Następnego dnia, w niedzielę Kaniowa nie chciała pozwolić ojcu pójść na pochód. Mamrotała, że będzie tłok i jeszcze mu się coś stanie. On się tak upierał, że w końcu uległa, ale poszła z nim.
– Cila, popilnuj mi rolad na piecu – prosiła sąsiadkę, bo po mężu można się było spodziewać, że je spali.
Opie bardzo się podobało na pochodzie, chociaż nie dawał tego po sobie znać. Rozglądał się ciągle, jakby kogoś szukał w korowodzie.
– Patrz dziołcha, jest! – powiedział.- Patrz jaki jest piykny.
W pochodzie szedł jego prawnuk przebrany za powstańca.
– Ja, Adrian jest fajny synek – przytaknęła.
– Niy Adrian, yno mój szakiet. Szakiet jest taki fajnisty – zaprzeczył Lizoń, a potem wydzierał się na całą ulicę:
– Adik! Niy utytrej mi szakieta, bo chca go do trumny!
Kaniowa mało nie zapadła się ze wstydu, uciszała ojca, ale on mówił dalej:
– Pamiyntej, mosz mnie w tyn szakiet oblyc. Powiem ci dziołcha, że chciołbych mieć piykny pogrzyb, taki jak tyn pochód.
Kaniowa miała tego dosyć, siłą odciągnęła go na bok.
– Tyla ludzi chcecie mieć na pogrzebie? A kto im tych rolad na stypa narobi? Jo?
Opa chwilę się zastanowił i odpowiedział.
– To już lepij na stypa dej ludziom krupnioków, te twoje rolady som zawsze takie słone, że jeszcze im zaszkodzom.