Zaznacz stronę

Zza okna dobiegają odgłosy wieczornej hulanki. Znowu ktoś urządza polterabend, dlatego przytaczam ten rozdził „Rolady”

Rozdział 49

Wesele

– Zaczynajom! – powiedziała Cila.
Było już dobrze pod wieczór, kiedy z sąsiedniego podwórka zaczęły dobiegać do lauby niecodzienne odgłosy: śmiechy, muzyka i co jakiś czas dźwięk tłuczenia porcelany. Mieszkająca tam dziewczyna urządzała polterabent.
– My tam niy pódymy? – zachrypiał stary Lizoń.
– Co wom sie na starość zachciywo?! – zgromiła go córka. – Chcecie sznapsa, to wom naleja jednego.
– A co! Jak już czowiek stary, to mu sie nic z uciech niy noleży? – protestował, bo chętnie by tam poszedł, ale był uzależniony od woli córki. Dodał tylko jeszcze, że chętnie poszedłby jeszcze przed śmiercią na jakieś wesele, gdzie rolad nie będzie robiła jego córka.
– Wyście są fater jak dziecko. Jak rolady są za słone, to po co je solicie? – pytała wściekła.
– Bo lubia solić – odparł i ciągnął dalej temat. Stwierdził, że wszystko, co nie jest słone przed soleniem, po soleniu jest mniej słone. Kaniowa i Cila nic nie odpowiedziały na to, tylko postukały się po głowach.
Za to Kania był człowiekiem wolnym, całkiem niezależnie od żony dysponującym swym czasem i dlatego cichaczem, robiąc tajemniczą minę, zszedł do piwnicy, by po chwili zjawić się ze starą muszlą klozetową.
– Ida trzaskać – rzekł krótko.
– A prosioł cie tam kto? – pytała żona, ale jego to zbytnio nie interesowało, co mówiła. Prosił, nie prosił, a pójść może. Pozbędzie się starej muszli, a przy okazji być może załapie się na kieliszek.
Z nieproszonymi gośćmi w takich okazjach bywa różnie. Kolega Karlusa, z podstawówki jeszcze, wpadł na dobry sposób zabawienia się. Odkrywczy zresztą specjalnie nie był, praktykowało to wielu innych. Zjawiał się w kościele na ślubie, przedtem jednak penetrował pobliskie cmentarze kompletując co świeższe kwiatki do bukietu. Po ceremonii składał życzenia młodej parze i z całym tłumem gości zasiadał do weselnego stołu. Mógł się czuć bezkarny, bo gdy jedna rodzina brała go za gościa pana młodego, to druga strona za kogoś od panny młodej. Nikt na początku wesela specjalnie się nie wypytuje o koneksje, a kiedy towarzystwo popije, każdemu można ciemnotę do głowy wcisnąć. Zdarzyło się jednak na pewnym weselu tak, że panna młoda podejrzewana była przez wybranka o ciche zdrady z tajemniczym kochankiem.
Dlatego pan młody i jego najbliższe otocznie zachowywali wzmożoną czujność. Kiedy obcy gość zjawił się na weselu, zaraz wpadł w oko rodzinie pana młodego. Po obiedzie dopadli go przy toalecie, żądając wyjaśnień, kim jest. Nakłamał, że kimś ze strony panny młodej, co zaraz zostało skonfrontowane z jej rodziną. Panna młoda zalewając się łzami przysięgała, że go nie zna, on nie wiedząc w czym rzecz, upierał się, że został zaproszony przez nią. W efekcie dostał po grzbiecie tylko nieznacznie już na miejscu, a potem wywieźli go do lasu pod Lubliniec i tam dokończyli dzieła. To go oduczyło zwyczajów wpraszania się na wesela i przerzucił się na stypy, bo może są mniej ciekawe i wesołe, ale bardziej bezpieczne.
Harmider w okolicy zwabił oczywiście zawsze czujnego Policmajstra. Poszedł specjalnie na dłuższy spacer z psem, ale przedtem pokręcił się po swoim podwórku.
– Idziecie na polterabynt, panie Policmajster? – zapytała Cila.
– Nie interesują mnie takie zwyczaje, chociaż szacunek dla tradycji ludowych mam – odparł trochę ironicznie, a potem opowiedział pewną historyjkę z jego milicyjnej służby.
Wszyscy wiedzieli, że Policmajster był bezwzględnym służbistą. Forma pełnienia przez niego obowiązków posuwała się czasem do granic absurdu. Jednak przypadek kolegi z drogówki nawet jego śmieszył i w pewnym stopniu bulwersował. Pewnego razu ów funkcjonariusz stał na drodze i łapał na radar piratów drogowych. Tak się złożyło, że przekroczył prędkość także samochód wiozący młodą parę do ślubu. Przyszły małżonek myślał, że milicjanci specjalnie stoją, żeby ich zastawić, uznał to za dobry dowcip i wyciągnął pół litra weselnej wódki. Sprawa trafiła do kolegium karno-orzekającego, gdzie pana młodego sądzono za próbę przekupstwa funkcjonariusza na służbie. Miał chłopak szczęście, że władza sądownicza okazała wyższy poziom humanitaryzmu i zrozumienia obyczajów.
Poeta, słysząc nasilające się wrzaski, poczuł nieodpartą chęć oddalenia się jak najprędzej z tego kłębowiska. Miał także szacunek, podobnie jak Policmajster, do zwyczajów, ale mierziła go forma. Jako twórca i ambicjonalnie esteta uważał, że wszystko to można zrobić inaczej. Za kołnierz nie wylewał, ale nie sądził, by polterabend powinien być jakimś zwyczajnym ochlajem. Raziło go, że w ogóle całość obrzędów obracała się wokół szeroko pojętej konsumpcji. Przypomniał sobie w tych okolicznościach pewien kuriozalny przypadek związany z przygotowaniami do wesela.
Mięsne problemy w czasie Polski Ludowej były dokuczliwe dla wszystkich, co skłaniało niektórych planujących większe imprezy do niekonwencjonalnych zachowań. Można było pohandlować z rolnikami z pobliskich wsi, czasem okraść socjalistyczne państwo, ale byli tacy ambitni, którzy w warunkach miejskich tuczyli wieprze na ogródkach działkowych, w przydomowych chlewkach. Były także przypadki tuczenia świni w łazience, w prosty sposób w wannie. Miało to, wbrew pozorom, wiele zalet, bo pozbywano się wszelkich nieczystości bezpośrednio do kanalizacji, nie trzeba było daleko chodzić karmić. Szlachtowanie też odbywało się w łazience i wszystko przebiegało sprawnie i można rzec, że dosyć higienicznie, o ironio! Problemem był jedynie przez dłuższy czas specyficzny smrodek w mieszkaniu, jak również odgłosy docierające do uszu sąsiadów narażające na drwiny i niechęć lub wrogość. Zapach można było zlikwidować poprzez systematyczne kąpiele zwierzaka. Natomiast jeśli się świnię regularnie karmiło, jeśli domownicy jej nie straszyli niepotrzebnie, to przebywała sobie cichutko w wannie rosnąc jak na drożdżach. Prawdziwą uciążliwość stanowił brak dostępu do wanny, ale z tym jakoś sobie radzono, przykładowo zażywając kąpieli w pracy.
Jeden górnik, znajomy Kani, należący do ludności napływowej, wydawał córkę za mąż. Wprawdzie pochodził ze wsi, z centralnej Polski, ale nie chciał polegać na łasce rodziny, bo musiałby zbyt wielu prosić na wesele. Dlatego wykorzystał powyższy sposób do zaopatrzenia się w mięso. Tucz szedł pomyślnie, wszystko udawało się przeprowadzić bez większych komplikacji i w tajemnicy nawet przed przyszłym zięciem. Córka miała po prostu nie wpuszczać go do domu na zbyt długo i umawiać się na mieście. Pewnego razu przyszedł po nią niespodziewanie i zanim przygotowała się do wyjścia, skorzystał z toalety. Mało chłopak zawału nie dostał, natknął się bowiem na wystający z wanny ryj przestraszonej świni, która przywitała go okropnymi odgłosami. Uciekł i więcej się nie pokazał, z narzeczoną nawet rozmawiać nie chciał!
– Nie płacz, głupia! – uspakajał ją ojciec. – Po co ci taki mąż, co się byle świni wystraszy! Znajdziesz sobie lepszego!
Dziewczyna w mieście była raczej spalona, jeśli chodzi o sprawy ożenku. Rodzina zjadła świnię bez większych okazji, a wędliny nie musiały być peklowane w słonych łzach porzuconej narzeczonej. Należała do obrotnych w sprawach miłosnych i bez łaski znalazła sobie chłopaka w pobliskiej wsi, syna zamożnego pamponia. Problem z zaopatrzeniem przestał istnieć, a nowy kawaler świń się nie bał.
Policmajster poszedł poniuchać, co się dzieje obok, a sąsiadki z parteru wspominały jego niefortunny donos na Cilę. Wstyd i hańbę, na jaką naraził tak porządną i bogobojną osobę. Długo odchorowywała całe alkoholowe podejrzenia i wybaczyć mu nie potrafiła upokorzeń, jakich doznała.
Tak faktycznie w kamienicy bimber na ślub syna pędziła pani Zgubeck. Nikt by nawet jej o to nie podejrzewał, a jednak. Zacier kisiła w piwnicy, korzystając z tego, że zapach żuru produkowanego przez Cilę na parterze zabijał swą intensywnością wszystkie inne śmierdzące procesy tworzenia żywności. Destylacja szła wieczorami, aż do późnej nocy, najczęściej przed wolną sobotą i niedzielą. Odpowiednio doprawiona przez Zgubecka według starych, przedwojennych, myśliwskich receptur, gorzała pachniała zachęcająco i w smaku też nie była najgorsza. Rozlewali ją do butelek, które pani Zgubeck jako główna księgowa w GS-ie miała w nieograniczonych ilościach ze spółdzielczej gospody. Zaopatrzona w etykietki:
Wódka weselna
pijcie za zdrowie państwa młodych
przez całą uroczystość lała się strumieniami i nikomu nic się nie stało. Widocznie jednak nie bardzo służyła starszym, bo dziadek panny młodej napił się jej w poprawiny i miał nadzwyczaj ostrą reakcję ze strony przewodu pokarmowego. Darło jego wnętrzem okropnie! Zwymiotował do muszli klozetowej z takim impetem, że pozbył się nowiutkiej sztucznej szczęki. Wprawdzie znalazło się kilku bohaterów, którzy pod wpływem upojenia alkoholowego chcieli ją za pomocą czerpaka wyłowić z szamba, ale dobrze, że oprócz kompletnie zawianych, były jeszcze osoby w miarę trzeźwe, bo mogło dojść do prawdziwej tragedii.
Było już całkiem ciemno, kiedy zjawił się w laubie Kania, kompletnie zawiany.
– Ty ożyroku pieroński! Musiołeś sie tam tak naprać?! – krzyczała na męża Kaniowa.
– Tam żech sie niy naproł, bo mnie wyciepli! – narzekał chłop.
– A skiż czego cie wyciepli? – zachrypiał Lizoń.
– Skiż muszle! – odpowiedział Kania.
Faktycznie, kiedy rozbił starą, zabrudzoną muszlę klozetową, powiedzieli mu, że mogą go ewentualnie poczęstować tym, co się do takiego przedmiotu robiło. Poszedł więc sobie i upił się z goryczy za własne pieniądze.