Rozdział 13
Barbórka
Kaniowa kazała się ojcu ubrać elegancko, najlepiej w mundur górniczy.
– Musicie wyglądać richtig fajnie jak trza – mówiła, on natomiast odburknął, że przecież mają przyjść „redaktory”, ale nie z telewizji, to po co tak się stroić? Zaraz też usłyszał, żeby posłuchał jej rady, bo może będą chcieli zrobić zdjęcie do gazety i co wtedy?
Tego dnia umówili się z Lizoniem redaktorzy z lokalnych mediów. Ktoś w resorcie górnictwa przed Barbórką przypomniał sobie o nim, o jednym z najstarszych żyjących górników na Śląsku. Miał w dniu górniczego święta otrzymać odznaczenie. Jakie? Jakieś od prezydenta, Opa specjalnie do tego nie przywiązywał wagi, wnioskodawcy zresztą także, bo zależało im głównie na ładnej oprawie uroczystości, której żywą ikoną miał być stary Lizoń. Bardzo dobrze pasował do odświętnego podkreślania nostalgii i propagandy etosu pracy górnika.
Ktoś zastukał do drzwi, to byli oni – redaktorzy, chcący dowiedzieć się czegoś ciekawego z monotonnego przecież życiorysu: postawna, uśmiechnięta pani redaktor z Radia Piekary, oraz korpulentny redaktor z „Gwarka”.
– Piyknie proszymy do izby – rzekła Kaniowa przyjaźnie, a zaraz potem groźnie dodała:
– Tak, cobyście mi niy naszłapali! Butów niy ściongejcie, yno dobrze wytrzyjcie!
Trochę ich ta uwaga zelektryzowała, wytarli grzecznie buty na podanej szmacie i weszli do pokoju. W fotelu siedział nieruchomo Lizoń, niczym pomnik ku czci i chwale górniczego stanu. Złamane jedno piórko z górniczego czaka zwisało smętnie na bok. To z winy córki, która pośpiesznie i zbyt energicznie próbowała odkurzać wspaniałe nakrycie głowy. Za jego plecami stała figurka św. Barbary, dobrotliwie uśmiechniętej i jakby błogosławiącej całe jego życie.
Goście przywitali się z Lizoniem, a podczas przedstawiania się, mało ze zdziwienia nie przysiedli, bo on swoim starczym dyszkantem stwierdził:
– Jo wos znom! – zwrócił się do redaktora.
Faktycznie widzieli się kilka razy w sieni i na schodach, kiedy przechodził z Poetą, bowiem byli to koledzy. Opa powiedział to tonem przypieczętowanym srogim spojrzeniem i redaktor zrobił się nieco mniejszy. Czuł, że jego akcje u starego spadają na łeb, na szyję. Podobnie jak kiedyś ze schodów jego kolega, z którym wracał od Poety. Za to pani redaktor po pierwszych słowach powitania została odebrana bardzo pozytywnie. Poznał, że ma do czynienia z prowadzącą w soboty audycje o warzeniu różnych potraw. Słuchali tego z zainteresowaniem wszyscy mieszkańcy parteru, nawet Kania, bo przed obiadem jeszcze bywał w domu. Chyba że sprzedawał akurat złom, czy miał inne zajęcia dające odrobinę wolności finansowej od żony.
– Moga do wos godać dziołszko? Niy bydziecie się gorszyć? – zapytał redaktorkę, pozwalając sobie na odrobinę poufałości. Ona skwitowała prośbę skinieniem głowy i uśmiechem od ucha do ucha.
Zaraz też poprosił „dziołszkę”, żeby w audycji o warzeniu powiedziała do słuchu jego córce, że rolad się tak bardzo nie soli. Jej Kaniowa z pewnością posłucha, bo on to może mówić i mówić, a ona nic sobie z tego nie robi!
Tylko na początku inicjatywa należała do gospodarza. Wprawni redaktorzy nie dali się zbić z pantałyku i zasypali Lizonia pytaniami. Kazali mu opowiadać o dawnych warunkach pracy, o zarobkach, a także nieszczęściach czyhających na grubie. Stary wspominał groźny wypadek, w którym przygniotło jego kolegów, a on sam jakoś cudem uniknął kalectwa, co – według jego mniemania – zawdzięczał świętej Barbarze.
– Proszę powiedzieć, czy po takich przeżyciach nie bał się pan ponownie zjechać do kopalni?
– Wyście się, panie redaktor, nigdy w życiu niy wylynkli? A potym co? Niy robiliście tego zaś? – zapytał bardzo rozsądnie.
– Od dłuższego czasu nic specjalnie nie jest w stanie mnie wystraszyć, ale kiedyś… – powiedział redaktor. I tak faktycznie było. Ostatni raz miał niezłego stracha, jeszcze za komuny w stanie wojennym. Do mieszkającego na Armii Czerwonej kolegi z liceum posyłał list i zrobił maleńki dowcip. Niby nic szczególnego, na kopercie obok adresu dopisał: „Jak ci nie wstyd mieszkać na ulicy oprawców”. Przesyłka dostała się w niepowołane łapy jedynie słusznej władzy. Konsekwencje poniósł on i rodzina adresata. Przez ten wygłup mało ze studiów nie wyleciał. Gdyby tak się stało, może obecnie także świętowałby Barbórkę, bo gdzieżby indziej znalazł pracę, jak nie na kopalni?
– Jak już mówimy o strachu, to może pan opowie, czy kiedyś w kopalni na dole spotkał pan Skarbnika? – zapytała redaktorka. – Jeśli pan słucha Radia Piekary, chyba dotarły do pana moje audycje o śląskich strachach…
Lizonia w tym momencie jakby ktoś ukłuł w plecy, uśmiechnął się konspiracyjnie i zaskrzypiał starczym dyszkantem.
– Mnie niy, ale ziyńcia! – I mówił czystą prawdę, Skarbnik odwiedził Kanię, jednak nie na koplni, lecz dopiero, gdy przeszedł na emeryturę.
Kania przeżył bardzo ciężko rozstanie z długoletnim miejscem pracy. Nie potrafił przestawić się na nowy tryb życia. Wstawał wcześnie rano, ubierał się i gnał do autobusu, żeby zajechać pod kopalnię. Tutaj kupował w kiosku paczkę papierosów, gazetę i wracał do domu. Przebierał się w robocze łachy i schodził do piwnicy, gdzie do obiadu suflował węgiel z miejsca na miejsce. Z czasem przestał jeździć pod kopalnię, ale od szycht przy węglu w podziemiach swojej kamienicy odzwyczaić się nie potrafił. Dziwactwo było dla jednych źródłem drwin, inni stukali się w czoło, a córka musiała prać ubrania robocze. Na nic się zdały prośby i tłumaczenia. W końcu, po konsultacjach z sąsiadką Cilą, wpadły obie na pomysł, żeby wystraszyć Kanię. Żona zeszła po cichu do piwnicy, a sąsiadka wyłączyła prąd na bezpiecznikach. Kania zaczął przeklinać, bo nie mógł sobie poradzić w ciemnościach. Chcąc wyjść, wywracał się na wiadrach, łopacie i innych przedmiotach zwykle nagromadzonych w takich miejscach. Wtenczas Kaniowa odezwała się grubym głosem.
– Kto sam tak paskudnie godo?
– Jo Kania! A co ty mosz do mojyj godki?
– Jo jest Skarbnik! Niy wiysz, co się pod ziymiom niy klnie – padła odpowiedź. – Kania, Kania padom ci uważej! Wiyncyj sam niy przyłaź, bo ci gipsdeka na gowa zleci!
To powiedziawszy, Kaniowa uciekła do mieszkania Cili i tam przesiedziały godzinę przy kawie. Potem włożyła płaszcz i wróciła do mieszkania, udając, że była na zakupach. Spytała męża, co się stało, że tak wcześnie wrócił z piwnicy, bo na starym zegarze z kukułką dochodziła dopiero jedenasta.
Odpowiedział, zgodnie z prawdą, że go postraszyło, a potem zdał relację z całego zdarzenia, które Kaniowa znała przecież tak samo. On jednakże wszystko ubarwił, puszczając wodze fantazji, bo wstyd mu było, że się bał. Kaniowa była zadowolona, że fortel przyniósł oczekiwane efekty. Jednakże następnego dnia Kania znowu ubrał się na roboczo szykując do zejścia. Kaniowa już obawiała się, że chłop przejrzał cały podstęp. On wytłumaczył, że skoro sufit w piwnicy może się zapaść, musi jeszcze tego dnia podłożyć stemple, bo sypialnia jest nad piwnicą. Nie chciał wpaść do dziury z całym łóżkiem i resztą mebli. Poświęcił jeden dzień na zrobienie solidnej obudowy i do tej pory pewnie wierzy, że dzięki temu uniknął katastrofy.
Goście uśmiali się po pachy, zbierali swoje notatki i nagrania, szykując się do wyjścia. Na odchodnym zapytał się redaktor, jakie Lizoń ma jeszcze inne odznaczenia?
– Przecież tyle lat pan pracował pod ziemią, ktoś chyba musiał to docenić, inni nazbierali tego całe kilogramy.
Stary emerytowany górnik odparł, że nie ma żadnego.
– Jo niy mioł nigdy czasu na odznaczenia, jo przez całe życie ciynżko robioł.