Rozdział 16
„Działo się to na jesieni, jakoś z początkiem listopada. Pogoda była dżdżysta, mgła taka, że się końca nosa nie widziało. Wracał jeden kolejarz późnym wieczorem z roboty do domu, jakoś mu było markotno, więc sobie z flaszki kilka razy pociągnął. Szedł prawie nic nie widząc, świecił sobie lampą, lecz na niewiele mu się zdała, a w końcu potknął się, upadał i nawet te skąpe światełko przepadało. Wstał i macał wkoło, torbę znalazł, ale lampki nie. Nie wiedział biedny w którym kierunku pójść, cały był skołowany, a w głowie mu trochę szumiało. Stać w miejscu przecież nie będzie, dlatego poszedł na oślep i zaraz nieborak wpadł na drzewo, a potem niewiadomo jakim cudem wpadł po kolana do wody.
– Tutaj nigdy wody nie było – szeptał z przerażeniem i łyknął znowu dla kurażu. Żeby się w Radzionkowie zgubić, to trzeba mieć pecha.
Wygramolił się z mokradeł i uszedł kawałek niczego nie widząc jakby poruszał się w wacie. Doszedł do muru, wymacał – cegły. Uszedł kawałek – mur się skończył i nic, pustka! Znowu trochę muru i koniec, następny narożnik. Zrozumiał, że doszedł do ceglanego słupa. I jak tu się nie napić!?
– Boże pomóż mi jakoś! – mówił półgłosem, bo w końcu sobie przypomniał, kogo prosić w takiej potrzebie.
Przecież płakać nie będzie, chociaż już mu się, staremu chłopu zbierało. Nagle usłyszał… nie to niemożliwe! Głos trąby doleciał do jego uszu, cicho, cichutko, ale jakby z bliska. Nie minęło chwil kilka, a tuż obok idzie sobie jakiś człowiek i gra na trąbie.
– Franek to ty? – zapytał, myśląc, że to jego sąsiad – muzykant, ale ten ktoś nie odpowiadał. Jakoś wcale kolejarza nie zdziwiło, że tamten idzie odważnie, jakby widział drogę.
– „Jeżeli to jest Franek, zaprowadzi mnie pod same drzwi, jeśli nie, to przynajmniej do jakiegoś domu trafię” – pomyślał i ruszył za nim potykając się raz po raz na kamieniach. Tamtego prawie nie było go widać, ale tuba połyskiwał wyraźnie, bo dotarli do oświetlonej ulicy.
Wszystkie jakie znał modlitwy odmówił kilka razy, szedł i szedł, wędrówka nie miała końca, wydawało mu się, że trwa to pół nocy. Ciągle słyszał granie, a trąba błyszczy niczym księżyc za delikatną chmurką. Zapatrzył się w instrument i potknął kolejny raz, zdawało się, że upadnie, ale złapał się czegoś! Była to klamka drzwi jego domu, ledwo namacał dziurkę od klucza. Zorientował się, że trębacz też zniknął.
– Bóg ci zapłać Franek, żeś mi pomógł! – krzyknął w ciemność, chwała Bogu, jednak był to sąsiad.
Następnego dnia z rana poszedł do kolegi jeszcze raz podziękować, a ten się wielce zdziwił.
– Spałem całą noc, gdzieżbym się włóczył po nocy z instrumentem – powiedział.
Siedzieli w kuchni i popijali kawę. Kolejarz opowiedział o nocnej przygodzie. Matka Franka zmywała po śniadaniu, wszystkiemu się przysłuchiwała i wycierając talerze zapytała:
– A podziękowałeś mu na koniec?
– Pewnie! W nocy powiedziałem „Bóg zapłać”, a teraz też dziękuję, ale Franek mówi, że to nie on.
– Nie Frankowi, głuptasie! Wczoraj cię wiódł świetlik!
– Kto taki?
– Ognisty chłop! Gdybyś się nie modlił po drodze, wywiódłby cię i utopił albo kark skręcił. Dobrze, żeś mu podziękował, bo przyszedłby się upomnieć i to byłby twój koniec! – dodała.
Kolejarz tylko pokiwał głową. Nie mógł w to uwierzyć, ale przecież to się działo. Pobladł więc wylękniony, pożegnał się i chciał już iść, a wtedy…
– Ty! Co u ciebie robi moja latarka!? – krzyknął zaskoczony.
Tamci parsknęli śmiechem, bo po prawdzie to Franek wracał późno z próby orkiestry. Kolejarz cały czerwony ze wstydu wyszedł bez słowa. Już nigdy nie brał sobie flaszki za przewodnika.”