Znowu grzebię w radzionkowskich materiałach, czegoś szukam…
Połednica
Jednego dnia, latem to było, poszły dzieci z Radzionkowa bawić się do Szkały. Coś je poniosło aż na Pańskie Pola, podkusił jakiś zły, bo przecież nic tam nie mają do roboty. Właśnie dochodziła dwunasta, dzwon o tym przypominał całej okolicy. Niechaj parafianie na chwilę odstawią obowiązki i „Anioł Pański” odmówią w skupieniu.
W taki dzień pogodny, kiedy ziemia aż skwierczy od przegrzania dźwięki z radzieńskiej wieży niosą się daleko, hen pod Bobrowniki i Nakło. Budzi się wtedy południca. Zwykle śpiąca, zapomniana przez ludzi, ukryta pod cienką warstewką gleby przy miedzy, czasem w bruździe między kartoflami.
Tego dnia, gdy dzieci były na polach, właśnie ocknęła się – chuda, koścista, prawie sam szkielet pokryty zeschłymi chwastami. Na głowie miała wieniec z lebiody i pokrzyw. Wrogo spojrzała na świat gałkami z rzepów i szerokim ziewnięciem tchnęła iskrę żywota w ciepły wietrzyk. Siedział tuż obok, zmęczony upałem, prawie omdlewający, pszczoły próbowały go cucić nektarem i nic! A południca, wstrętne stworzenie jednym rozdziawieniem gęby postawiła go na nogi.
– Wstawaj leniu! – syknęła jakby ktoś piasek posypał z wysoka i na dodatek szturchnęła go w bok. No, wstawaj pofruwamy po polach!
Wietrzyk zwinął się w trąbkę wciągając w górę kłęby kurzu, potem porwał na plecy południcę i dawaj hulać po polach. Raz wzdłuż, raz wszerz, to znowu z ukosa. Południa śmiała się niemo, szczerząc bezzębne usta, tylko powietrze przez nie przelatujące świstało. Kątem oka namierzyła dzieci i kiedy byli już blisko szarpnęła wicherek za czuprynę. Ten skręcił gwałtownie w kierunku gromadki, wyciągnął się wzdłuż miedzy i południca porwała najmniejsze z dzieci. Reszta uciekła w te pędy z płaczem do domu.
– Mamo, tato południca synka ukradła – krzyczały zrozpaczone.
Pobiegli zaraz rodzice i sąsiedzi z widłami, ale kogo tu gonić. Wiatru i koń nie doścignie, a dzieciokrady byli już po Orzechem, tylko siwy dymek pozostał po nich na horyzoncie.
Cóż rodzice mieli czynić?! Ojciec przeklinał, a matka siadła na progu domu i płakała aż do wieczora. Sąsiadki próbowały ją pocieszać, ale same były przerażone i pogrążone w smutku.
Robiło się już późno, matka została sama, bo reszta kobiet musiała iść do swoich domów. Pochlipywała jeszcze, bała się wejść do izby, żeby jej serce z żalu nie pękło.
Szła sobie śmierć podśpiewując żałobne pieśni. Płacz ją nigdy nie wzruszał, ale to co zobaczyła wprawiło ją w osłupienie.
– Co ty tak siedzisz w kałuży łez, przecież nikogo ci nie zabrałam – rzekła.
– Mnie zabierz, bo życie mi zbrzydło! Południca mi synka ukradła.
– Co takiego! – śmierć, aż poczerwieniała z gniewu. Każdy człowiek mi jedynie jest przepisany! A to złodziejka! Nie przejmuj się, ja już ją dopadnę i dziecko odbiorę. Zaczekaj tylko chwilę.
Poszła śmierć najpierw kilka domów dalej, gdzie umierał pewien starzyk. Powiedziała rodzinie, żeby na nią trochę poczekali.
– Jeszcze kilka dziesiątek różańca dobrze mu zrobi, bo za młodu było niezłe z niego ziółko! Umiera dwa dni, może poczekać godzinkę. Ja najpierw muszę z kimś się rozprawić – powiedziała, trzasnęła drzwiami i pobiegła szukać południcy.
Wicher się zerwał nagle, czarne chmury zasłoniły księżyc, bo śmierć latała nad polami i szukała złodziejki. Co się działo, gdy ją dopadła śpiącą koło Nakła! Srebrzysta kosa raz po raz przecinała widnokrąg, a dudniło od ich kłótni, jakby ktoś w kamieniołomach ładunki jeden po drugim odpalał. Ludzie takiej burzy nie widzieli, przerażeni gromnice świecili ile kto miał!
Koło północy zjawiła się śmierć z dzieckiem, oddała je uradowanej matce.
– Masz, chowaj go na prawego człowieka, bo dla dobrych ludzi nawet śmierć jest dobra.